Aby się przedstawić zamieszczę treść notki O autorze z  okładki mojej książeczki Moje  wiersze z 2014 roku.

            O autorze

„Andrzej Adamski (ur. 1939 w Warszawie) doktor matematyki, wieloletni wykładowca Politechniki Warszawskiej. Pasjonat szachów – dziesięciokrotny mistrz Warszawy, posiadacz tytułu mistrza międzynarodowego. Parał się publicystyką szachową. Jest autorem dwóch książek: Moje fascynacje szachowe (2004) i Dylematy szachowe (2014) oraz kilkudziesięciu artykułów w szachowych czasopismach.

Od kilku lat, po tym jak został „ukąszony przez złotego szerszenia”, pisuje wiersze. W niniejszym zbiorku, niczym w poetyckim dzienniku, naszkicowany jest świat jego przeżyć i zainteresowań.

Na pierwszym planie pojawia się rodzina. Jego żona  Jagna jest doktorem paleobotaniki, matką dwóch synów Piotra i Pawła oraz babcią piątki wnuków. Dzieli z nią zainteresowania literackie i publicystyczne. Ona jest pierwszym (momentami niezbyt chętnym …) czytelnikiem jego wierszy, komentatorem i surowym krytykiem. Autor,  jako amator,  broni się frazą Gałczyńskiego – Cóż każdy pisze tak, jak może…

Profil wykształcenia i praca na Politechnice wpłynęła na zainteresowanie autora nauką i techniką. Nie jest mu obca chęć poznania praw rządzących naszym Uniwersum, stara się śledzić poczynania uczonych – tych  detektywów rzeczywistości. Czuje potrzebę poszukiwania Boga/Absolutu, aby uzasadnić sens życia.

Wątki społeczne i polityczne… Dręczy go troska o losy naszego kraju. Marzy mu się taka organizacja naszego społeczeństwa, naszego państwa, aby dołączyć do najlepszych wzorów czołówki światowej. Bo nie tylko liczy się „tu i teraz”, ale i przyszłość. Przyszłość naszych dzieci i wnuków. Czy nie brzmi to nieco górnolotnie lub naiwnie? Ale stąd właśnie biorą się wiersze….

Ojciec Józef Maria Bocheński (profesor filozofii we Fryburgu) przekornie pytał – Poczucie czego jest najważniejsze w życiu człowieka? Pytani, pamiętając słynną wypowiedź ministra Becka, zgadywali: – Może poczucie honoru? – Nie honoru – odpowiadał ze śmiechem Bocheński – najważniejsze jest poczucie humoru!

Na koniec „złota myśl” Immanuela Kanta: Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia niebo ofiarowało człowiekowi trzy rzeczy: nadzieję, sen i śmiech.

Autor ma nadzieję, że przynajmniej niektóre jego wiersze rozbawią Czytelnika! ”

Podaję również mój  adres e-mailowy:

andre.adamski@wp.pl

Poniżej moje szachowe c.v., czyli opis  szachowych doznań w moim życiu – dokonany około roku 2010.

Andrzej Adamski

 My legioniści, poloniści, drukarze i maratończycy

czyli                  MOJE SZACHOWE C.V.

 

W szachy nauczył mnie grać kolega z podstawówki. Chodziliśmy wtedy do piątej klasy; zaprosił mnie do domu, rozstawił szachy i wyłożył główne zasady. Jako przyszłemu matematykowi przyszło mi to dość łatwo, tym bardziej, że wcześniej grywałem w warcaby i musiałem się tylko upewnić, że figura bijąc inną figurę staje się na jej miejscu, a nie przeskakuje przez nią i staje na polu za nią. Po poznaniu zasad przystąpiliśmy do rozgrywania partii i o dziwo dwukrotnie pokonałem równie młodego jak ja nauczyciela.

To mnie zafascynowało i wyzwałem na pojedynek mojego ojca. Ten, choć w szachy grał na poziomie bardzo amatorskim, dwukrotnie dał mi szewskiego mata. Podrażniło to moją ambicję, a ojciec uczciwie poinstruował mnie, jak takiego mata unikać. W kolejnych partiach uzyskiwałem coraz lepsze wyniki i tata szybko zniechęcił się do gry. Przyszła kolej na nauczenie gry mojego o 5 lat młodszego brata i zmuszenia go (z zażenowaniem muszę przyznać, że stosowałem przymus fizyczny, gdyż wolał piłkę nożną), by stał się moim stałym partnerem. Z czasem przyszła kolej na podręczniki szachowe i kąciki szachowe w gazetach. Dość wcześnie wpadł mi w ręce wydany przed wielu laty zbiór partii Paula Morphy’ego. Rozkoszowałem się nimi. Potem przyszła kolej na książkę „Szach i mat” Tadeusza Czarneckiego, dzięki której poznałem zasady taktyki i strategii. Wielkim przeżyciem było poznanie zasad rozgrywania końcówek pionkowych z książki Zygmunta Szulcego. Poza pojedynkami rodzinnymi zaczęły się spotkania przy szachownicy w świetlicy szkolnej. Na szersze wody wypłynąłem dzięki zorganizowanemu przez klub YMCA wielkiemu turniejowi dla młodzieży. Tam moją skromną osobą zainteresował się sławny w przyszłości literat Janusz Szpotański, pełniący w YMCA funkcję instruktora szachowego. Szpotański zapisał mnie do klubu „Polonia”, którego sam był podporą. Siedziba klubu mieściła się w eleganckiej przed wojną kamienicy przy ul. Foksal. Rozpocząłem „karierę” juniora.

Dość istotną rolę w moim dalszym rozwoju odegrała partia z utalentowanym juniorem Kempińskim. Próbowałem w niej naśladować mego nauczyciela J. Szpotańskiego, który w pierwszym ruchu pryncypialnie grywał 1.d2-d4. Partia miała następujący przebieg: 1.d4 Sf6 2.c4 d6 3.Sc3 e5!? 4.dxe5 dxe5 5.Hxd8+ Kxd8 (zderoszowałem mu króla – plus dla mnie) 6.Gg5 c6 7.0-0-0+ (z tempem wykonałem roszadę – kolejny plus) 7… Kc7 (król błąka się po szachownicy – jeszcze jeden plus!) 8.Se4?! (pułapka; jeśli przeciwnik zabije, dam mu pięknego mata – 9.Gd8#) 8…Sbd7 (niestety przeciwnik takie rzeczy widzi) 9.Sxf6 (trzeba coś z tym skoczkiem zrobić) 9…Sxf6 10.Gxg5 gxf6 (zdublowałem czarnemu pionki!) 11.e4?! (po partii mój nauczyciel mocno zganił ten ruch i zalecał 11.e3, aby kontrolować pola d4 oraz f4). Słabości w mojej pozycji spowodowały, że wkrótce doznałem porażki, co radykalnie zniechęciło mnie do otwarcia 1.d4.

Odtąd przez całe życie konsekwentnie grałem 1.e4. Mało tego, spodobały mi się idee pojawiające się w obronie indyjskiej i sam zacząłem ją stosować. Wkrótce stała się moją ulubioną obroną po 1.d4. Jej idee sprawiły też, że po pewnym czasie zacząłem grywać po 1.e4 obronę Pirca. Dużo później wpadła mi w ręce książka węgierskich autorów „Modern vedelem” (Obrona Nowoczesna) i w wyniku tego na każdy ruch białego zacząłem odpowiadać 1…d6!

W roku 1956 w miesięczniku „Szachy” natknąłem się na artykuł teoretyczny Czerniaka o wariancie 4-skoczkowym w partii szkockiej. Idee strategiczne tam przedstawione zrobiły na mnie duże wrażenie i wprowadziłem wariant do mojego repertuaru debiutowego. Potem doszła fascynacja wariantem obrony dwóch skoczków stosowanym często przez mojego kolegę klubowego Romana Grąbczewskiego: 1.e4 e5 2.Sf3 Sc6 3.Gc4 Sf6 4.d4 exd4 5.e5 d5 6.Gb5 Se4 7.Sxd4. Taka pozycja często pojawiała się na szachownicy podczas moich spotkań szachowych z Romanem w jego mieszkaniu na Pradze przy ulicy Kępnej. Pamiętam, że okna jego pokoju wychodziły na ruchliwą ulicę i widać było bramę wiodącą na słynny bazar Różyckiego.

Roman Grąbczewski pod koniec lat sześćdziesiątych.

Oba te debiuty w dużym stopniu wyparły z mojej praktyki partię hiszpańską. Być może miała tu znaczenie niechęć do studiowania długich wariantów teoretycznych, w które hiszpańska obfituje. Jednak w tych latach wciąż regularnie pojawiało się na mojej szachownicy 1.e2-e4 e7-e5, niezależnie od koloru jakim grałem. Zatem po 1.e2-e4 e7-e5 2.Sg1-f3 Sb8-c6 3.Gf1-b5 często czarnymi grałem gambit Jänischa 3…f7-f5!

Na to wszystko pewien wpływ miało także życie. Były to czasy przed-telewizyjne, a ja byłem molem książkowym. Interesowały mnie nie tylko szachy. Pochłaniałem całe stosy książek najrozmaitszego rodzaju, a na studiowanie podręczników debiutowych brakowało nie tylko chęci, ale i czasu. Inną drogą poszedł mój brat; w pewnym momencie przerzucił się na otwarcie 1.d4 (później również 1.c4 oraz 1.Sf3) i zapamiętale „wkuwał” teorię debiutów. W następstwie stał się jednym z większych znawców teorii w kraju, co przełożyło się na sukcesy turniejowe. Zdobył tytuł mistrza Polski, był czterokrotnym wicemistrzem Polski i wielokrotnym olimpijczykiem.

Na moją edukację szachową wpływ miała również moja matka. Pewnego dnia stwierdziwszy, że zaniedbuję się w nauce szkolnej, spakowała wszystkie moje książki szachowe, wyniosła do piwnicy i dobrze schowała klucz!

Kolejną książką, która miała znaczący wpływ na moją grę, był zbiór partii Alechina z jego własnymi komentarzami. Tam znalazłem pięknie wygraną przez niego partię, w której czempion przeciwko obronie sycylijskiej zagrał ruch Ałapina 2.c2-c3! Znowu uznałem, że pozwoli mi to uniknąć studiowania tasiemcowych opracowań głównych wariantów sycylijskiej. Niechęć do studiowania teorii spowodowała, że polubiłem rzadko wówczas stosowane antidotum na obronę Caro-Kann czyli ruch 3.f2-f3. Podobnie miała się sprawa z obroną francuską, gdzie po 3.Sb1-c3 Gc8-b4 odpowiadałem 4.Sg1-e2!? naśladując mojego kolegę klubowego A. Filipowicza (ale i Alechina).

Wspomniałem już o moim interesowaniu kącikami szachowymi w gazetach. Potentatem w tamtych czasach był Władysław Litmanowicz – wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „Szachy”. Prowadził on kąciki w „Expressie Wieczornym”, „Trybunie Ludu” i „Kulisach”. Wysyłałem tam często rozwiązania zadań ogłaszanych na ich łamach i dwukrotnie otrzymałem nagrody książkowe. Jedna z nich dostarczyła mi wielu przeżyć – było to dwutomowe wydanie wszystkich dzieł Heinricha Heinego w tłumaczeniu największych naszych specjalistów. Byłem dorastającym młodzieńcem i liryki niemieckiego poety zrobiły na mnie wielkie wrażenie – jak widać szachy dostarczały mi wielu wrażeń niezwiązanych bezpośrednio z grą. Również osobowość mojego nauczyciela szachowego Janusza Szpotańskiego wycisnęła na mnie spore piętno.

Wprawdzie jego zachwyty nad twórczością Gombrowicza (ach, ta Ferdydurke)

i Irzykowskiego nie zaowocowały moimi zachwytami, ale jego wszechstronne wykształcenie, specyficzne poczucie humoru i ironiczne traktowanie świata na pewno mocno wpłynęło na mój światopogląd.

Byłem nie tylko zachwycony osobą Janusza, ale także jego twórczością szachową. Studiowałem duży zbiór zapisów jego partii, które na dłuższy czas mi udostępnił. Szkoda tylko, że w tamtych czasach nie istniały kserokopiarki i nie mogłem tych zapisów skopiować.

Po pewnym czasie wróciły one do właściciela, a później zagubiły się podczas zawieruchy targającej jego życiem. O znaczeniu naszej przyjaźni świadczyć może fakt, iż na moim przyjęciu weselnym (styczeń 1963 – miałem już 24 lata) był jedynym gościem z mojej strony.

Jak już wspomniałem, przez kilka lat byłem zawodnikiem klubu „Polonia” Warszawa. Nie zanotowałem żadnych osiągnięć jako junior – po prostu nie zdążyłem wystartować w poważniejszych imprezach juniorskich. W tej mierze zastąpił mnie mój brat Jan, który też został członkiem „Polonii”. Wkrótce, już w barwach innego klubu, został piątym juniorem świata, zresztą dość pechowo, bo gdyby nie przekroczenie czasu w wygranej pozycji, uzyskałby trzecie miejsce.

Jednym z filarów „Polonii” był Romuald (Romek, Roman) Grąbczewski. Zawsze potrafił zabawić towarzystwo, miał bardzo ciekawą osobowość, a nigdy chyba nie splamił się podjęciem „normalnej” (poza szachami) pracy! To był naprawdę silny klub. Gawlikowski, Szukszta, Grąbczewski, Szpotański, bracia Adamscy, Filipowicz, Borowski, Wojciechowska, Szulce… Wkrótce po moim wstąpieniu zdobyliśmy mistrzostwo Polski, po czym sekcja szachowa uległa rozwiązaniu! Wiele osób twierdziło, że pieniądze wydawane na szachistów były potrzebne piłkarzom. Jeśli rzeczywiście tak było, to zastrzyk gotówki nie pomógł i piłkarze „Polonii” na kilka dziesięcioleci wylądowali w III lidze.

Tak czy owak, moje drogi z Romkiem rozeszły się. On w końcu trafił do „Maratonu” Warszawa, ja zaś z większością moich kolegów (lecz bez Szpotańskiego) znaleźliśmy się w wojskowym klubie „Legion” Warszawa. Ale nasza dotychczasowa znajomość zaowocowała zauroczeniem pewnym znanym debiutem, o którym już wspomniałem. Było to podczas XV Mistrzostw Polski rozgrywanych w Warszawie w roku 1957 w Pałacu Kultury. Jako student Politechniki Warszawskiej biegałem oglądać te rozgrywki; czasami biegać trzeba było dosłownie, kiedy „ludowa” milicja rozganiała pałkami „podejrzane elementy” krążące po „największym placu Europy”; mój kolega klubowy Waldemar Kurowski oberwał gumą po karku, a działo się to krótko po zawirowaniach politycznych Października 1956. W 7 rundzie turnieju spotkało się przy szachownicy dwóch moich kolegów z „Polonii”. Rozegrana została, rzecz oczywista, obrona dwóch skoczków znana pod kodem C55.

 

Obrona dwóch skoczków

Roman Grąbczewski – Janusz Szukszta

Warszawa 1957

1.e2-e4 e7-e5 2.Sg1–f3 Sb8-c6 3.Gf1–c4 Sg8-f6 4.d2-d4 e5xd4 5.e4-e5 d7-d5 6.Gc4-b5 Sf6-e4 7.Sf3xd4 Gc8-d7 8.Gb5xc6 b7xc6 9.0–0 c6-c5

Inne znane kontynuacje to 9…Gf8-c5 oraz 9…Gf8-e7.

10.Sd4-b3 Gd7-c6

Po względnie najlepszym 10…c7-c6 11.c2-c4! d5xc4 12.Sb3-d2 Se4xd2 13.Sb1xd2 Gd7-e6 14.Hd1–a4 Hd8-b6 15.Ha4-c2 białe stoją lepiej.

11.f2-f3 Se4-g5

12.Sb3-a5! Gc6-d7 13.Hd1xd5 Sg5-e6 14.Sa5-c6 Hd8-c8 15.Wf1–d1 a7-a5 16.Gc1–e3 Wa8-a6 17.Sc6-b8! Gd7-b5 18.Sb8xa6 Hc8xa6 19.Sb1–c3 Gb5-c6 20.Hd5-b3 Ha6-c8 21.Hb3-c4 Gf8-e7 22.Sc3-e4 1–0.

 

W nowym klubie byłem przez kilka lat. Lokal klubowy znajdował się w potężnym gmachu Klubu Oficerskiego na rogu Al. Niepodległości i ul. Madalińskiego. Istniały tam świetne warunki do organizacji dużych imprez szachowych. Działała też duża restauracja z dancingiem oraz kawiarnia. Rozgrywano tam m. in. mistrzostwa Wojska Polskiego. W ten sposób bodajże w 1961 roku zostałem mistrzem WP! Jednak najważniejsze były rozgrywki drużynowe. Tak silna drużyna musiała odnosić sukcesy. I rzeczywiście odnosiła…

W 1960 roku olimpiadę szachową rozgrywano w NRD, a konkretnie w znanym najlepiej z międzynarodowych targów Lipsku. Nasz wojskowy klub „Legion” zorganizował wyprawę, aby umożliwić oglądanie tych rozgrywek. Podziwialiśmy tam między innymi nową gwiazdę na szachowym firmamencie – genialnego 17-latka z USA Bobby Fischera. Z pobytu w Lipsku pozostała mi wspólna fotografia z moim klubowym kolegą Rafałem Marszałkiem i młodym uczestnikiem olimpiady z Indii – Manuelem Aaronem.

Mistrz Indii z roku 1959 (wygrywał mistrzostwa swego kraju także w latach 1961 i 1969) wsławił się w Lipsku efektownym zwycięstwem nad byłym mistrzem świata Maxem Euwem. Miał również pewien wpływ na wyniki turnieju międzystrefowego Sztokholm 1962.

Stoją od lewej: Andrzej Adamski, Manuel Aaron i Rafał Marszałek.

Inna rzecz, że 59-letni Holender swoje najlepsze lata miał już wtedy zdecydowanie za sobą. Dwa lata później w drodze na olimpiadę w Warnie amerykańska drużyna zatrzymała się w Warszawie i szachiści stolicy mieli okazję poznać Fischera przy szachownicy i poza nią.

Prawie 10 lat później na turnieju w Lipsku udało mi się ograć w obronie królewsko-indyjskiej (w wariancie Sämischa) wschodzącą gwiazdę szachów NRD-owskich, młodego Rainera Knaaka. A jeszcze 10 lat później, w trakcie mojej podróży na turniej do Dečina, właśnie w Lipsku na dworcu kolejowym witali mnie znajomi celnicy niemieccy, o czym opowiem później.

A co z moimi sukcesami indywidualnymi? W 1961 roku w Katowicach wystartowałem w moim pierwszym finale mistrzostw Polski.

Zająłem niezłe 13 miejsce, pokonałem m. in. tam mistrza Alfreda Tarnowskiego, zwycięzcę turnieju.

Mocno utkwił mi w pamięci wyjazd drużyny „Legionu” (wzmocnionej Grąbczewskim i Witkowskim) do Jugosławii, gdzie zagraliśmy o „Pehar druga Tita” we Vrnjackiej Banji.

 

Od prawej stoją: Stanisław Gawlikowski, Władysław Litmanowicz, Andrzej Adamski, Roman Grabczewski, Stefan Witkowski i jeden z organizatorów.

 

 

Stamtąd udaliśmy się do Bled – znanego z festiwali szachowych – na mecz z miejscowym klubem. Na jednym z takich festiwali 5 lat wcześniej nasza mistrzyni Mirosława Litmanowicz rozegrała zgrabną miniaturkę. Warto nadmienić, że inicjatorem naszej wyprawy był mąż naszej mistrzyni – Władysław Litmanowicz, zaprzyjaźniony z działaczami miejscowego klubu. Malownicze górskie jezioro Bled z piękną wysepką na środku – ongiś miejsce kultu pogańskiego – to logo tej miejscowości. Pamiętam, że gościnni organizatorzy spotkania podwieźli nas pod Triglav, aby pokazać okazały fragment Alp Julijskich.

Z rozgrywek ligowych pamiętam długie analizy, w których brylował mistrz Stanisław Gawlikowski.

Stanisław Gawlikowski (z nieodłącznym papierosem w ręku) obserwuje partię Andrzeja Filipowicza, obok którego siedzą Roman Grąbczewski i Andrzej Adamski.

 

Była to ciekawa osobowość. Urodził się na ziemi sandomierskiej, pochodził z kręgów ziemiańskich. Nie dziwota, że nienawidził komunistów. Gorzej, że nie bardzo się z tym krył. W naszej szachowej rodzinie odbiło to się „czkawką”. Staś w 1947 r. był jednym z twórców miesięcznika „Szachy”. Później stanowisko redaktora naczelnego z rąk Tadeusza Czarneckiego przejął Władysław Litmanowicz. Po pewnym czasie Staś ciężko podpadł politycznie (mówiło się, że w towarzystwie zawodnika bułgarskiego opowiedział dowcip polityczny, a tamten uznał, że bezpieczniej będzie złożyć na Polaka donos) i musiał się rozstać z redakcją. Powrócił do niej jesienią 1956 roku, ale stosunki z redaktorem naczelnym miał fatalne. Po 10 latach znów odszedł z „Szachów”. I tu się zaczął mój dylemat, gdyż w pewnym momencie Władysław Litmanowicz zaproponował mi pracę w redakcji. Po pewnym wahaniu przyjąłem propozycję. Myślę, że Staś nigdy mi tego nie wybaczył…

Moje życie osobiste także się rozwijało. Zmieniłem studia z politechnicznych na matematyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Gdy urodził się mój syn Piotr, nasza sytuacja finansowa nie była najlepsza. Wtedy pojawili się działacze klubu RKS „Drukarz” Warszawa i zaczęli kusić mirażem zarobków w charakterze instruktora szachowego. Fakt, że w klubie tym znalazł się mój nauczyciel i przyjaciel Janusz Szpotański, oraz osobowość Janusza Ziemackiego sprawiły, że uległem namowom.

W górnym rzędzie od lewej: Andrzej Adamski, Janusz Ziemacki, Jan Eberle, Zbigniew Czajka i Zbigniew Zabrzeski. Siedzą: Marek Fijałkowski, Eugeniusz Rysak, Lena Neuman, Janusz Szpotański i Kazimierz Marcinkowski.

Decyzja ta oczywiście nie pozostała bez wpływu na moją dalszą drogę szachową. Przeszedłem do bez wątpienia dużo słabszego klubu – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Odpadły mi możliwości uczestniczenia w atrakcyjnych meczach i turniejach szachowych, jakie były udziałem moich niedawnych kolegów klubowych. Dodam jeszcze, że w „Legionie” pozostał mój brat. Na dobitek koledzy postanowili mnie ukarać za to, że opuściłem „Legion”. Przy pomocy subtelnych nacisków zmusili mnie do rezygnacji z walki o udział w kolejnym finale mistrzostw Polski, strasząc zawieszeniem w prawach zawodnika na cały rok. W sumie muszę uznać, że moja decyzja o zmianie klubu była niezbyt przemyślana. Nota bene po kilku latach mój roztropny kolega Marek Fijałkowski wykonał krok w przeciwną stronę, przechodząc z „Drukarza” do „Legionu”.

Życie toczyło się dalej. W nowym klubie, do którego należeli m. in. bracia Janusz i Rafał Ziemaccy, Janusz Szpotański. Jan Eberle, Zbigniew Czajka, Janusz Majacki, Janusz Szujecki (późniejszy profesor SGGW), Zbigniew Solecki, Eugeniusz Rysak, Helena (dla przyjaciół Lenka) Neuman, Barbara Gos (też pracownik naukowy SGGW), Wojciech Harmata, Marek Fijałkowski (jeszcze!), Kazimierz Marcinkowski, Manfred Mannke senior (zginął w kraksie samochodowej), Andrzej Kania, Zenon Autowicz i Zbigniew Zabrzeski, nie brakowało interesujących przeżyć. W 1964 r. zakwalifikowałem się do kolejnego XXI finału mistrzostw Polski. Tam zmierzyłem się z Jurkiem Kostro.

Obrona Caro-Kann

Andrzej Adamski – Jerzy Kostro

Warszawa 1964

  1. e2-e4 c7-c6 2. d2-d4 d7-d5 3. f2-f3 (mój ulubiony wariant) Sg8-f6 4. e4-e5 Sf6-d7 5. f3-f4 c6-c5 i jestem w „swoim” wariancie obrony francuskiej.

Wydawało mi się, że przeistoczenie się jednego otwarcia w drugie i wynikający stąd element zaskoczenia stawia przeciwnika w mało komfortowej sytuacji. Zawsze miałem poczucie psychicznej przewagi w takich przypadkach. Dodatkowo partia z Kostro rozegrana była w 13 rundzie, zaś liczbę 13 zawsze uważałem za szczęśliwą, urodziłem się bowiem trzynastego i to w piątek! Co za przesądy! A byłem już wtedy studentem III roku na wydziale Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Po zawikłanej grze udało mi się tę partię wygrać.

Po finale w Warszawie w 1964 roku stałem się członkiem kadry narodowej i chyba dzięki temu uczestniczyłem w wielkim turnieju w Baku. Stolica Azerbejdżanu to na pewno czarodziejskie miasto. Przecież to miasto rodzinne Garri Kasparowa!  Inna rzecz, że w latach, o których jest mowa, Garri był co najwyżej uroczym (przynajmniej dla rodziców) berbeciem. Czy podczas spaceru ulicami Baku mogłem widzieć malutkiego Kasparowa w wózeczku? Czemu nie… Ale czas żwawo pobiegł naprzód i obecnie w XXI stuleciu Garri stracił sporo ze swego młodzieńczego wdzięku.

Z perspektywy lat wyraźnie widzę, że moje ówczesne młodzieńcze pomysły były dość oryginalne. Jeden z nich pojawił się w mojej partii z Lilienthalem. Partia ta miała zaszczyt znaleźć się w zbiorze najlepszych 67 partii mojego przeciwnika. „Andre Lilienthal” to tytuł małej monografii poświęconej jednemu z najsilniejszych szachistów świata w latach 1935-1950.

Tak więc w wieku 25 lat rozpocząłem w pięknym stylu wielki (przynajmniej dla mnie, był to bowiem najsilniejszy turniej całego mojego życia) turniej wygrywając już w pierwszej rundzie czarnymi z Włochem Guido Cappello. Pozostali uczestnicy turnieju – Bagirow, Gufeld, Lilienthal, Neżmetdinow, Antoszin, to całkiem nieźle brzmiące nazwiska.

Gratulacje od organizatorów odbiera legendarny Raszid Neżmetdinow. W tle na siedząco –  reprezentant Polski Andrzej Adamski.

Warto wspomnieć o moim uczestnictwie w Olimpiadach Studenckich. Kiedyś startował w nich mój kolega klubowy Janusz Szukszta. Myślę, że nam o nich opowie…

Moja pierwsza olimpiada odbyła się w Czechosłowacji w Mariańskich Łaźniach, zaś kolejna w przepięknej Budwie (Jugosławia) w 1963 roku. Wreszcie kolejna odbyła się w Polsce w 1964 roku w Krakowie. Zbiegło to się z obchodami 600-lecia Uniwersytetu Jagiellońskiego. Uroczyste otwarcie Olimpiady odbyło się w Audytorium Maximum. Każdy z uczestników Olimpiady otrzymał od organizatorów po parze pięknych srebrnych spinek do koszul z godłem Uniwersytetu. Ponieważ w Olimpiadzie uczestniczył również mój brat, stałem się posiadaczem dwóch takich par pamiątkowych spinek. Zdarzało się, że niewtajemniczeni pytali, czy spinki są ozdobione moim herbem rodowym…

Rok później ukończyłem studia na UW i przepracowałem rok jako nauczyciel matematyki w technikum samochodowym przy ul. Wspólnej w Warszawie. Następnie dzięki wstawiennictwu prezesa Polskiego Związku Szachowego Jerzego Putramenta przeniosłem się do pracy na Politechnice Warszawskiej i to na wydziale, który kilka lat wcześniej niezbyt chlubnie opuściłem… Na szczęście moi byli profesorowie pamiętali mnie jako zdolnego studenta. Znający życie Putrament powątpiewał, czy praca na Politechnice pozwoli mi rozwinąć karierę szachową i chyba miał rację. W tym czasie nastąpiło inne wydarzenie, które zachwiało (dosłownie) moją karierą szachową. W 1966 r. zorganizowano indywidualny turniej o Puchar Polski. Jechałem na kolejny mecz, aby zmierzyć się z Dodą (lub Nowakiem) do Poznania, gdy zdarzyła się katastrofa. Pociąg dwukrotnie uległ wykolejeniu, co zniechęciło mnie do dalszej jazdy. Po tym incydencie przerwałem na kilka lat intensywną grę.

Wspomnę teraz o letnich festiwalach w Augustowie. To były szachy relaksowe.

Partia szachów w asyście augustowskich sosen.

 

Mieszkaliśmy zazwyczaj w domkach kempingowych rozlokowanych na półwyspie nad jeziorem Necko. Obok ośrodka zwanego potocznie „Goła Zośka” znajdowało się eleganckie schronisko PTTK. Sporty wodne, wieczorne ogniska, śpiewy, wysokie sosny, gwieździste niebo – wszystko to dostarczało niezapomnianych przeżyć. Czuliśmy się tam rzeczywiście jak jedna szachowa rodzina, niezależnie od przynależności klubowej. „Legion”, „Drukarz”, „Maraton” – te podziały mocno się zacierały.

W tych latach uczestniczyłem w zasadzie tylko w mistrzostwach Warszawy, co prawda z powodzeniem, w sumie 10 razy byłem mistrzem stolicy. Po jednym z tych sukcesów w grudniu 1969 r. zostałem wysłany wraz z mistrzem Grąbczewskim na turniej do Lipska. Był to dla nas dość udany występ (pokonałem tam młodego Rainera Knaaka), jednak szczególnie dla Romana, który podzielił pierwsze-drugie miejsce. Był on wtedy u szczytu formy, rok wcześniej został mistrzem Polski. Po tym turnieju postanowił ściągnąć mnie do swojego klubu czyli do „Maratonu” Warszawa. Tam u boku nowych kolegów (Romuald Grąbczewski, Stefan Witkowski, Aleksander Sznapik, Wojciech Ehrenfeucht, Marian Ziembiński, Stefan Brzózka, później Włodzimierz Schmidt) dostałem szachowego wiatru w plecy.

Jest chyba dobry moment, aby wspomnieć o najważniejszej mojej roli, jaką miałem odegrać w nowym klubie. O moich występach na ligach. Bez kozery można rzec, że spisywałem się świetnie. Powszechnie zwany byłem „złotą rączką”. Potrafiłem wygrać partie, w których stałem bardzo słabo. Bez wątpliwości byłem podporą ligową klubu „Maraton”. Wśród wielu lig, w których brylowałem, jedna utkwiła mi mocno w mej pamięci. Liga w Ciechocinku była bardzo zacięta. Moje gry były bardzo trudne i wraz z dogrywkami trwały wiele godzin. Prawie nie wstawałem od szachownicy. Wreszcie w ostatniej rundzie po zakończeniu walk pozostała tylko moja partia. Trochę czekano na jej zakończenie, ale gra nie wydawała się możliwa do szybkiego zakończenia. Drużynom groziło spóźnienie się na ostatni pociąg i sala rozgrywek stopniowo pustoszała. Tymczasem wynik tej ostatniej partii miał zdecydować, która drużyna będzie zwycięską w lidze. Pozycja była trudna technicznie, gdyż obie strony miały po dwa skoczki, ale ja miałem dodatkowo dwa izolowane pionki. Ale teoretycznie wystarczało oddać każdego skoczka za pionka, i dwa gołe skoczki nie dają mata. Partię wygrałem, ale zabrało to jeszcze sporo czasu. Dla podtrzymania mnie na duchu, no i aby przeciwnicy mnie nie podkupili (sic!), pozostawiono przy mnie anioła stróża w osobie Romana Grąbczewskiego. Po zakończeniu partii, dzięki której „Maraton” zajął pierwsze miejsce, poszliśmy z Romanem na dobrą kolację. Nie obyło się bez kilku toastów, bynajmniej nie lemoniadą. Po powrocie do Warszawy dostałem bólów żołądka. Ponieważ bóle nie ustępowały, po kilku dniach żona zaprowadziła mnie do dobrego lekarza-gastrologa. Medyk zbadał mnie i kierując na badania USG stwierdził kategorycznie, że mam wrzody na dwunastnicy. Żona popłakała się. Podczas USG stwierdzono, że prawie wszystko jest w normie, tylko moja wątroba oszalała i wyrzuca mnóstwo żółci. Był to efekt wielodniowego stresu i popijawy z Romanem. Po kilku dniach mój organizm wrócił do normy. Życie szachisty-ligowca nie było usłane różami…

W 1971 roku wespół z klubowymi kolegami znalazłem się w szwedzkim mieście Lund, by rozegrać mecz z miejscowym klubem. Tam przeżyłem interesującą przygodę. Z Lund jest bliżej do stolicy Danii Kopenhagi niż do Sztokholmu. Kusiła mnie wyprawa do Kopenhagi i zacząłem namawiać Bogdana Kusińskiego, aby wybrał się tam ze mną. Niestety nie mieliśmy wizy duńskiej i wyjazd taki byłby nielegalny. Kusiński jako dyrektor dużej szkoły w Warszawie nie mógł sobie na to pozwolić. Ja nie miałem takich oporów. Zresztą kontrole były tam bardzo rzadkie. Tak więc mogłem podziwiać to wspaniałe miasto. Miałem jeszcze szczęście znaleźć leżącą na ulicy pewną ilość miejscowej waluty. To ułatwiło mi poruszanie się po mieście.

Pobyt w Lund kojarzy mi się z innymi wydarzeniami. W mieście tym mieszkał, a później tragicznie zginął jeden z najzdolniejszych polskich szachistów okresu powojennego – Jerzy Lewi. Wychowanek klubu „Maraton” i bliski uczeń Romualda Grąbczewskiego, mistrz Polski w 1969 roku, bezskutecznie próbował ułożyć sobie życie po drugiej stronie Bałtyku. Po latach, analizując kilka jego partii dla książki Tomasza Lisowskiego, próbowałem oddać mu cześć …

Wróćmy na chwilę do mojego kolegi z „Maratonu” Bogdana Kusińskiego. Był on szachistą średniej klasy, ale za to doskonałym organizatorem. Przez pewien czas kierował sekcją szachową w „Maratonie” i starał się wyciszać różne konflikty powstałe między zawodnikami. Jeden z tych konfliktów był moim udziałem. Mój klub był dość zasobny, gdyż finansowany przez Stowarzyszenie PAX, zalegalizowaną niby-opozycję, ustosunkowaną pozytywnie do realnego socjalizmu, ale mającą korzenie chrześcijańskie. PAX posiadało własne prężne wydawnictwo i mogło prowadzić działalność gospodarczą, korzystając z rozmaitych przywilejów. To finanse sprawiły, że „Maraton” zgromadził taką plejadę graczy. Biję się w piersi – z czasem i ja zacząłem domagać się pieniędzy. Oczywiście nie spodobało się to zasiedziałym w klubie beneficjentom i konflikt był gotowy. Po długich zachodach zostałem zatrudniony na „etacie sportowym” w jednym z zakładów paxowskiego koncernu Inco-Veritas. Patrząc na te wydarzenia z perspektywy lat oceniam, że szło nie tylko o pieniądze. Potrzeby psychiczne, ambicje związane z pragnieniem bycia docenionym przez środowisko, osiągnięcia pewnego rodzaju prestiżu – grały w tym wszystkim niepoślednią rolę.

Ale Bogdan Kusiński działał też na innej niwie. Jako dyrektor dużej szkoły i aktywny członek Związku Nauczycielstwa Polskiego włączył się w organizację rozgrywek szachowych dla nauczycieli, organizował dla nich mistrzostwa Polski. Przez wiele lat nauczyciele pod sztandarem ZNP i wojskowi z LWP toczyli ze sobą zacięte mecze. Brałem udział w wielu takich meczach, broniąc honoru nauczycieli, a moim przeciwnikiem był najczęściej gracz z „Legionu” Anatol Łokasto na zdjęciu). To były rzeczywiście bardzo zacięte pojedynki.

W pięknych dla szachów latach rządów komunistycznych odbywały się w Lublinie (później w pobliskim Nałęczowie) w miesiącu lipcu turnieje imienia PKWN – dla uczczenia rocznicy powołania tzw. władzy ludowej, z namaszczenia drogiego nam ojca zwycięstwa czyli Józefa Wissarionowicza Stalina. W jednym z takich turniejów wystąpił legendarny mistrz świata Michaił Tal, który właśnie przeżywał drugą młodość i kontynuował nieprawdopodobną serię stu partii bez ani jednej porażki (ale w końcu przegrał i zaraz potem „przepadł” w turnieju międzystrefowym). W Lublinie, gdzie skład turnieju nie był szczególnie silny (grało jeszcze dwóch arcymistrzów), Tal miał niebotyczny ranking 2635.

 

W 10 rundzie turnieju zmierzył się z moim bratem Janem mającym znacznie niższy ranking – zaledwie 2405. Jak okazało się z przebiegu partii, ani tytuł, ani różnica rankingowa, ani nawet władanie kolorem białym nie chronią przed porażką. Ale gdzie diabeł nie może, tam posyła kobietę… W niedoczasie, gdy na zegarze Jana opadła chorągiewka, to żona Tala zadecydowała o wyniku tej partii!

Bracia Andrzej i Jan Adamscy omawiają taktykę turniejową.

 

W jednym z turniejów im. PKWN wystartowałem i ja. W pierwszej rundzie przegrałem ze starszawym już Węgrem Baloghiem. Zdecydowałem się na eksperyment (ach, te moje pomysły!) w partii szkockiej i … zostałem rozgromiony w miniaturze. Mój wypróbowany druh Grąbczewski uznał wybór debiutu za błąd psychologiczny. „Powinieneś starego pomęczyć w pozycyjnym stylu, a na pewno po paru godzinach zmiękłby” – skonstatował. I tu ciekawostka, bo w jednej z ostatnich rund turnieju Roman męczył mnie przez około 13 godzin, widocznie chcąc praktycznie mi zademonstrować, na czym polega męczenie przeciwnika.

Rok 1975 był jednym z ważniejszych w moim życiu. It was a very good year! – jak śpiewał Frank Sinatra.  W tym roku doktoryzowałem się i urodził mi się drugi syn – Paweł. Znowu zacząłem marzyć o karierze szachowej. Zasięgnąłem porady dra Andrzeja Filipowicza, który orzekł, że teoria szachowa w międzyczasie tak bardzo się rozwinęła, iż nie mam najmniejszych szans na sukces. Nie przekonało mnie to i postanowiłem wykonać na sobie eksperyment.

Warto zatrzymać się nieco przy osobie Andrzeja Filipowicza. Odkąd go poznałem w „Polonii”, jawił się jako osoba ambitna i bardzo pracowita. Przebojowość, dostrzeganie i następnie wykorzystywanie wszelkich wyłaniających się możliwości, to elementy cechujące zarówno jego grę na szachownicy, jak i poza nią…

Mecz błyskawiczny drużyny „Maratonu” z kadrą narodową szykującą się do wyjazdu na olimpiadę szachową. Grają Andrzej Adamski i Andrzej Filipowicz.

 

Pewnego roku Polski Związek Szachowy, w trosce o stworzenie kadry szkoleniowej, nawiązał współpracę z Akademią Wychowania Fizycznego na Bielanach. Uruchomiono studia podyplomowe przygotowujące trenerów szachowych. Mając taką możliwość postanowiłem starać się o dyplom trenera. Po odsiedzeniu wielu godzin na wykładach i ćwiczeniach oraz po napisaniu odpowiedniej pracy zostałem absolwentem AWF.

Andrzej Filipowicz był jednym z pierwszych trenerów PZSzach oraz wykładowcą na kursie, którego byłem słuchaczem. Podczas jego wykładów można było się dowiedzieć, jak w praktyce turniejowej wykorzystywać rozmaite elementy i chwyty psychologiczne. Zastanawiałem się, czy zawsze jest to zgodne z zasadą fair play. Na moje wątpliwości odpowiadał, że realia życia są takie a nie inne, że również na tym polega dobre wykonanie szachowej roboty (zaraz przypomniał mi się filozof Kotarbiński i jego traktat „O dobrej robocie”). Zresztą wszyscy tak robią, więc o co chodzi?

Andrzej był bardzo zdolnym pracownikiem Zakładu Konstrukcji Stalowych na wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Szybko uzyskał tytuł doktora. Liczba jego prac naukowych była imponująca. Czy mogło to się przełożyć na szybką habilitację i przyszły tytuł profesora? Trudno powiedzieć. Jednak dr Andrzej Filipowicz nagle porzucił pracę na uczelni i zaczął działać wyłącznie na niwie szachowej! Duża odwaga i trzeźwa ocena sytuacji? Jego sukcesy jako przedstawiciela Polski w międzynarodowym związku szachowym FIDE, jako działacza w wielu komisjach, jako sędziego rozgrywek na najwyższym szczeblu, jako trenera w Kuwejcie – wszystko to dało mu zapewne wielkie zadowolenie ze swych dokonań. A może żałuje swej decyzji? Chyba nie…Zresztą, kto z nas nie musiał podejmować podobnych decyzji. Najlepsza zasada to nigdy nie żałuj niczego

Wróćmy jednak do mnie. Początek „powrotu” do szachów nie był łatwy. Nadeszły finały Mistrzostw Polski 1976. Podczas turnieju gorąco kibicowałem pewnej partii. Moje uczucia były na rozdrożu. Pojedynek był ważny, bo grany w 11 rundzie na wysokiej drugiej szachownicy mógł zadecydować o zdobyciu tytułu. Rozgrywano bliski mi debiut: obronę królewsko-indyjską. A kto siedział za szachownicą? Z jednej strony wielokrotny wice-czempion kraju, mój brat Jan Adamski (2415), z drugiej – przyszły czterokrotny mistrz kraju (sukces w tym turnieju dał mu pierwszy tytuł), mój kolega klubowy Aleksander Sznapik, w tym turnieju jeszcze bez rankingu międzynarodowego, ale 3 miesiące później, podczas turnieju na Kubie w memoriale Capablanki, z rankingiem 2390.

W turnieju uczestniczyłem i ja. Po uzyskaniu tytułu doktora na Politechnice postanowiłem bowiem wznowić swoją aktywność na niwie szachowej. Marzyły mi się sukcesy w turniejach i uzyskanie rankingu międzynarodowego, nowość na owe dni. Zatem po 12 latach znowu uczestniczyłem w mistrzostwach Polski. Było to możliwe, gdyż dopuszczono do niego aż 64 graczy (obowiązywał system szwajcarski). Uzyskany wynik nie spełnił moich oczekiwań, gdyż zająłem lokatę bliską połowy stawki, gdzieś w okolicach 32 miejsca. Na pocieszenie zdobyłem nagrodę za najpiękniejszą partię w turnieju.

Możliwość uzyskania rankingu pojawiła się już pół roku później dzięki grze w wielkim otwartym turnieju międzynarodowym w Sandomierzu jesienią 1976 roku.

Uczestnicy, sędziowie i organizatorzy turnieju w Sandomierzu 1976.

 

Grało tam wiele znakomitości z Dawidem Bronsteinem na czele. Pokonałem tam kilku naszych tuzów jak Zbigniew Doda i Jacek Bielczyk. Zdobyłem pozycję na liście rankingowej i nawet podzieliłem nagrodzone miejsce.

Obrona Alechina

Andrzej Adamski – Zbigniew Doda (2405)

Vitrobud op Sandomierz (r. 11), 1976

 1.e4 Sf6 2.d3 g6 3.f4 Gg7 4.Sf3 0–0 5.g3 d6 6.Gg2 c5 7.0–0 Sc6 8.Sc3 Wb8 9.a4 a6 10.h3 b5 11.axb5 axb5 12.g4 b4 13.Se2 Hb6 14.Ge3 Se8 15.Wb1 Sc7 16.f5 Sb5 17.Sf4 e6 18.Kh1 Sbd4 19.Sh2 We8 20.Sh5?!

Ten ruch był dla Zbyszka dużym zaskoczeniem. Czy ten atak jest poprawny? Chyba nie do końca! Tyle, że trzeba się umieć obronić!

 20…gxh5 21.f6 Se5?

Należało grać 21…Gf8 22.gxh5 Kh8 i dopiero wtedy zaczynała się prawdziwa walka. Ale szanse białych nawet w tym wypadku nie są chyba gorsze

22.gxh5!?!

Po 22.fxg7! Kxg7 23.gxh5 białe stoją wyraźnie lepiej.

22…b3?!

Nawet najlepsze 22…Gf8!? po 23.Sg4! nie rozwiązywało wszystkich problemów.

23.c3 Sc2 24.Gd2 Gf8 25.Sg4 Sxd3?

Oczywisty błąd, ale ratunku dla czarnych już nie było!

26.Sh6+ Gxh6 27.Hg4+! i po tym wtrąconym szachu czarne poddały się (1–0), gdyż po 27…Kh8 28.Gxh6 nie ma ratunku przed matem.

Mm Zbigniew Doda, poznaniak, etatowy reprezentant kraju na przestrzeni 20 lat, zawsze pogodny, był ogólnie lubiany, a wręcz uwielbiany przez kobiety. Równać się z nim w tej mierze mógł tylko Roman Dworzyński. Niestety podczas gry palił zbyt wiele papierosów, prawie tak dużo jak Jacek Bednarski. Do tego trapiła go „choroba niedoczasowa”. Z upływem lat stawał się coraz bardziej nerwowy. Przechowuję jego zapis naszej partii. Po ruchu 20.Sf4-h5 zapis staje coraz bardziej rozbiegany, pod koniec całkowicie nieczytelny. To jeszcze jeden dowód na tezę, że szachy potrafią być bardzo stresogenne.

Po tym sukcesie rozpocząłem wytężoną walkę o powrót do kadry. Oraz o tytuł mistrza międzynarodowego. W tych latach próbowałem walczyć w różnych turniejach i kilkakrotnie korzystałem z miłych zaproszeń do Wrocławia. Oto interesująca partia z jednego z tych turniejów:

Obrona sycylijska

Andrzej Adamski – L. A. Schneider

Wrocław 1981

1.e2-e4 c7-c5 2.c2-c3 d7-d5 3.e4xd5 Hd8xd5 4.d2-d4 Sb8-c6 5.Sg1-f3 Gc8-g4 6.Gf1-e2 e7-e6 7.h2-h3 Gg4-h5 8.c3-c4 Hd5-d7 9.g2-g4 Gh5-g6 10.d4-d5 e6xd5 11.c4xd5 Sc6-b4

Grający czarnymi Węgier wpadł w moją pułapkę debiutową.

12.Sf3-e5 Hd7xd5 13.Ge2-b5+ Ke8-d8

Lub 13…Ke8-e7!? 14.0–0 Hd5xd1 15.Wf1xd1 Sg8-f6 (słabsze jest 15…Sb4-c2?! 16.Wd1-d7+ Ke7-f6 17.f2-f4 c5-c4 18.Sb1-c3 Gf8-c5+ 19.Kg1–h2 Sc2xa1 20.Gb5xc4 Sg8-e7 21.Wd7-d6+ Gc5xd6 22.Se5-d7#) 16. Gc1-g5 h7-h6 17. Gg5-h4 Gg6-e4 18. Sb1-c3 g7-g5 19. Gh4-g3 a7-a6 20. Gb5-c4 b7-b5 21. Sc3xe4 b5xc4 22. Se4-d6 z wygraną pozycją białych.

14.0–0 Kd8-c7 15.Sb1–c3 Hd5xd1

Lub 15…Hd5xe5?? 16.Hd1–d7+ Kc7-b6 17.Sc3-a4+ Kb6-a5 18.a2-a3 Gf8-d6 19.a3xb4+ Ka5xb4 20.Gc1–d2+ Kb4-b3 i białe wygrywają bez problemów

16.Wf1xd1 a7-a6 17.Gc1–f4! Kc7-b6 18.Gb5-c4 Sg8-f6 19.a2-a3

Nieco silniejsze jest 19.g4-g5.

19…Sb4-c6

Lub 19…Sb4-c2?! 20. g4-g5!

20.Sc3-a4+ Kb6-a7 21.Se5xc6+ b7xc6

22.g4-g5 Sf6-d5 23.Gc4xd5 c6xd5 24.Wd1xd5

Pozycja białych jest już wygrana, przesądza o tym ich przewaga w rozwoju.

24…Ka7-b7

Nieco większy opór stwarzały czarne po 24…a6-a5.

25.Wd5-d7+ Kb7-c6 26.Wd7-c7+ Kc6-b5 27.Wc7-b7+ Kb5-c6 28.Wb7-b6+ Kc6-d5 29.Sa4-c3+

Narzucało się 29.Wa1-d1+ Gg6-d3 (lub 29…Kd5-e4?! 30.Gf4-g3 Wa8-e8 31.Sa4-c3+ Ke4-f3 32.Wb6xg6!) 30.Sa4-c3+ Kd5-c4 31.Gf4-e5 Gd3-c2 32.Wd1-d7! z rozstrzygającą groźbą Sc3-b1(e4)-d2 mat.

29…Kd5-c4 30.Wa1-d1 Wa8-e8

Próba uaktywnienia wieży; zarazem obrona punktu e5. Po 30…Gg6-c2 31.b2-b3+! Gc2xb3 (31…Kc4xc3? 32.Gf4-e5#) 32.Wd1-c1 czarne tracą gońca.

31.Sc3-a4

Z groźbą 32.b2-b3#

31…Gg6-d3 32.b2-b3+ Kc4-d4 33.Ga4-b2 c5-c4

Nie pomaga też 33…Kd4-c3 34.Sb2xd3 We8-d8 35.Wd1-c1+ Kc3xd3 36.Wc1-d1+ Kd3-e4 37.Wd1xd8 Ke4xf4 38.Wb6-b8 z wygraną białych.

34.b3xc4 Kd4-c5! 35.Wb6xa6 Gd3xc4

Ale nie 35…Gd3-e4?? wobec 36.Gf4-e3#.

36.Wd1–c1?

Rozstrzygało natychmiast 36.Wa6-a5+! Kc5-c6 37.Sb2xc4 We8-e4 38.Sc4-e5+ Kc6-b6 39.Wd1-d5! (elegancko wygrywa, ale prostsze jest 39. Gf4-d2!) 39…We4xf4 40.Wd5-b5+ Kb6-c7 41.Wa5-a7+ (czarny król nie wyrwie się już z matni) Kc7-c8 42.Se5-d7 Gf8-d6 43.Wb5-b7 Wf4-a4 44.Sd7-b6+ Kc8-d8 45.Wb7-d7+ Kd8-e8 46.Wa7xa4 itd.

36…Kc5-b5

Obaj zawodnicy nie zauważyli kontynuacji przedłużającej opór czarnych: 36…We8-e1+! 37.Wc1xe1 Gc4xa6 38.We1-e8 h7-h6 itd.

37.Wa6-a7 Gc4-d5

Lub 37…Kb5-b6 38.Wa7-c7 Gc4-b5 39.a3-a4 We8-e4 40.Gf4-e3+ We4xe3 41.f2xe3 Gf8-a3 42.Wc7xf7 Ga3xb2 43.Wc1–b1 Gb5xa4 44.Wb1xb2+ Kb6-c5 45.Wf7xg7 z wygraną białych.

38.Gf4-e3

38.Sb2-a4! Gd5-f3 39.Gf4-c7 Gf8xa3 40.Wa7-a5+ Kb5-b4 41.Wc1–b1+ Kb4-c4 42.Sa4-b6+ Kc4-d4 43.Wa5xa3 z wygraną białych.

38…Gf8-d6 39.Sb2-d3

Grozi mat 40.a3-a4#.

39…We8-e4

Nie wiele pomagał ruch ostatniej szansy 39…We8xe3 40.f2xe3 Gd6-b8 41.a3-a4+ Kb5-b6 42.Wa7-e7! Gd5-c6 (lub 42…Gd5-e6 43.a4-a5+ Kb6-a6 44.Sd3-b4+ Ka6xa5 45.We7-b7 Ka5-a4 46.Sb4-d3 Ge6-a2 47.Wc1-a1 Ka4-a3 48.Wb7-b2 z nieodpartym matem) 43.Wc1-b1+ Kb6-a5 44.We7xf7 Gc6-e4 45.Wb1-b5+ Ka5xa4 46.Wb5-b4+ Ka4-a5 47.Wb4xe4 z wygraną białych.

40.Wc1–b1+ Kb5-c4 41.Sd3-b2+ Kc4-c3 42.Sb2-a4+ Kc3-c2 43.Wb1–b2+ Kc2-d3

Lub 43…Kc2-d1 44.Sa4-c3+ Kd1-e1 45.Ge3-d2#.

44.Wb2-d2+ Kd3-c4 45.Sa4-b6+ i wobec straty figury czarne poddały się (1–0).

Wreszcie sukces przyszedł w finale mistrzostw Polski w Krakowie w roku 1978. Był to długi turniej, bo grało aż 18 zawodników. Mimo fatalnego początku (4 przegrane po rząd) zająłem dobre 7-9 miejsce. Niewielu wierzyło, że potrafię się pozbierać, udało mi się jednak skoncentrować i wyjść na „plus jeden”.

W następnym roku był „mój” półfinał we Wrocławiu. Grałem jak w transie, wszystko mi wychodziło, przegrałem dopiero ostatnią partię z Jaśnikowskim mając już zapewnione zwycięstwo w turnieju.

Obrona sycylijska

Andrzej Adamski (2365) – Jerzy Pokojowczyk (2365)

Półfinał MP Wrocław 1979

 1.e2-e4 c7-c5 2.c2-c3 Sg8-f6 3.e4-e5 Sf6-d5 4.d2-d4 c5xd4 5.c3xd4 Sb8-c6 6.Sg1-f3 d7-d6 7.Sb1-c3 d6xe5 8.d4xe5

8…Sd5-b4?!

Jak słusznie stwierdził arcymistrz Włodzimierz Schmidt, wariant ten przed laty był nieroztropnie polecony przez pewien wysoki autorytet i potem bezkrytycznie powielany przez innych autorów podręczników. Czyste i bogate źródło moich szachowych profitów! Wygrałem w ten sposób wiele partii!

9.a2-a3! Hd8xd1+ 10.Ke1xd1 Sb4-a6 11.Gc1-e3!? Sa6-c7

W moich partiach zdarzało się 11…Gc8-g4 12.Gf1-b5! 0–0–0+ 13.Kd1-e2 Sc6xe5 14.Ge3xa7 Sa6-c7 15.Wa1-c1 e7-e6 16.Sc3-a4 Wd8-d6 17.Ga7-c5 Wd6-d8 18.Gc5-b6 Gf8-d6 19.Wh1-d1 z wygraną pozycją białych.

12.Sc3-b5! Sc7xb5 13.Gf1xb5 Gc8-d7 14.Wa1-c1!? a7-a6

Słabsze jest 14…Sc6xe5 15.Gb5xd7+ Se5xd7 16.Kd1-e2 e7-e6 17.Wc1-c7 b7-b6 18.Sf3-g5 ze świetną grą białych za pionka.

15.Gb5-a4

A to już posunięcie do dyskusji. Być może lepsze jest 15. Gb5-d3.

15…Sc6xe5 16.Ga4xd7+ Se5xd7 17.Wc1-c7 b7-b5 18.Kd1–e2 e7-e6 19.Wh1-d1

Być może lepsze jest 19.Sf3-g5 lub 19. Wh1-c1.

19…Sd7-f6 20.Wc7-b7 Sf6-d5 21.Ge3-d4 f7-f6 22.Gd4-e3 Wa8-d8?!

Wyraźny błąd. Lepszy skutek dawało 22…0-0-0.

23.Wd1-c1 Gf8-e7 24.Sf3-d4 Ke8-f7

Nieco lepsze było 24…Wd8-d7.

25.Sd4-c6

Po prostym 25.Wc1–c6! przewaga białych powinna zadecydować o wyniku.

25…Wd8-c8 26.Sc6xe7 Sd5xe7 27.Wc1xc8 Wh8xc8 28.b2-b4 e6-e5 29.Ge3-c5 Wc8-e8 30.Wb7-a7 h7-h5 31.Ke2-d3 Kf7-e6

Na pewno czarnym nie gra się łatwo. Może lepsze byłoby 31…f6-f5?

32.Wa7xa6+ Ke6-f5 33.Gc5xe7

Lepsze było 33.Wa6-b6 We8-a8 34.g2-g4+! h5xg4 35. Gc5xe7 itd.

33…We8xe7 34.a3-a4 We7-d7+ 35.Kd3-c3 Wd7-c7+ 36.Kc3-b3 b5xa4+ 37.Wa6xa4 Kf5-e4 38.b4-b5+ Ke4-d5 39.Wa4-a2 Kd5-c5??

Teraz białe łatwo wygrywają. Po 39…Wc7-c4! (lub 39…Wc7-c1) gra byłaby niejasna.

40.Wa2-c2+ Kc5-b6 41.Wc2xc7 Kb6xc7 42.Kb3-c4 Kc7-b6 43.h2-h4 e5-e4 44.Kc4-d4 e4-e3 45.Kd4xe3 Kb6xb5 46.Ke3-e4 i czarne poddały się (1:0). W tej partii prowadziłem grę na małą przewagę bez większego ryzyka. Typowa partia dla moich sycylijek z 3. c2-c3!

A teraz kilka słów o moim uczestnictwie w turnieju Dečin-B 1978 w Czechosłowacji. Był to jeden z najbardziej niezwykłych turniejów, zważywszy na komplikacje z dojazdem. Ktoś uczynny poradził mi, by pojechać w wagonie sypialnym, trasą przez Berlin. Po wielu godzinach jazdy, już na granicy NRD – Czechosłowacja zostałem zawrócony „zurück nach Polen” celem uzyskania niezbędnego stempelka na tzw. karcie przekroczenia granicy (przy wjeździe do NRD nie było to potrzebne!). Cóż było począć? Wróciłem pociągiem do Drezna, tam złapałem autobus wracający do kraju z polskimi turystami zwiedzającymi słynną, acz znaną mi już Galerię Drezdeńską, w Polsce na granicy musiałem odsprzedać „czeskie dewizy”, przenocowałem w hoteliku, następnego dnia kupiłem ponownie dewizy, postemplowałem nieszczęsną kartę przekroczenia granicy i wreszcie dotarłem do Lipska. Wsiadający w Lipsku wraz ze mną celnicy rozpoznali mnie i z troską w głosie pytali, czy tym razem „Alles ist in Ordnung?”. Niemniej później w pociągu z niemiecką dokładnością, wszak „Ordnung must sein”, przekopali w poszukiwaniu kontrabandy wszystkie moje rzeczy, aż do ostatniej skarpetki!

Fotografia pamiątkowa turnieju międzynarodowego w Dečinie 1978.

Rezultat mój w turnieju był niezły. Szczególnie dobrze zapamiętałem zwycięstwo nad przyjacielem Zbigniewa Szymczaka, zdolnym młodym Węgrem Bela Perenyi.

Finał w Łodzi w 1980 roku grałem dość mechanicznie. Ale wkrótce odbył się turniej w Prabutach, gdzie zwyciężyłem zdobywając pierwszą normę na mistrza międzynarodowego. Oto jedna z partii.

Obrona sycylijska

Andrzej Adamski (2350) – Marek Hawełko (2320)

Prabuty 1980

 1.e2-e4 c7-c5 2.c2-c3 d7-d5 3.e4xd5 Hd8xd5 4.d2-d4 e7-e6 5.Sg1–f3 Sg8-f6 6.Gf1–d3 Sb8-c6 7.0–0 Gf8-e7 8.Gc1–e3 Sf6-g4 9.Ge3-f4 0–0 10.Hd1–c2 Sg4-f6 11.Wf1–e1 c5xd4 12.Sf3xd4 Sc6xd4 13.c3xd4 Hd5xd4 14.Gf4-e5 Hd4-c5 15.Sb1–c3 h7-h6

Białe mają pionka mniej, ale…

16.b2-b4?!

Dolewam oliwy do ognia! W takich chwilach zawsze przypominał mi się Michaił Tal z jego dewizą „ w agoń ataki”!

16…Hc5xb4 17.Wa1–b1 Hb4-c5 18.Wb1–b5 Hc5-c6 19.Wb5-b3 Gc8-d7 20.Hc2-e2 Hc6-c5

Czarne zaczynają się wpadać w niedoczas i gubić się. Spokojne 20…Wa8-d8 było lepsze.

21.Wb3xb7

Po 21. Gg5xf6 Ge7xf6 22. Sc3-e4  Hc5-e5 23. Se4xf6 He5:f6 24. He2-e4 g7-g6 25. Wb3xb7 gra byłaby równa.

21…Gd7-c6 22.Wb7-b3 Sf6-d7 23.Ge5-g3 Hc5-a5 24.Sc3-e4 Sd7-c5 25.Se4xc5 Ha5xc5 26.Gg3-e5 Ge7-d6 27.Ge5xd6 Hc5xd6 28.Gd3-b1

Białe wykonują typowy dla niedoczasu asekuracyjny ruch.

28…Wf8-d8 29.Wb3-g3 Wa8-c8 30.h2-h3 f7-f5?!

Kolejna niedoczasowa reakcja, tym razem ze strony czarnych. Niepotrzebnie osłabia osłonę pionkową czarnego króla.

31.He2-h5?!

Po 31.Wg3-g6! Hd6-d5 32.He2xe6+ Hd5xe6 33.Wg6xe6 f5-f4 przewaga białych byłaby minimalna.

31…Gc6-d5 32.Hh5-g6

Zagrane na pułapkę!

32…Wc8-c7?

W niedoczasie czarne mylą się.

33.Gb1xf5!

Wygrywające uderzenie.

33…e6xf5 34.We1–e8+ Wd8xe8 35.Hg6xd6 Wc7-c1+ 36.Kg1–h2 Gd5-e4 37.Hd6xh6 We8-e7?? 38.Hh6xc1 i czarne poddały się (1–0).

 

Wkrótce potem (sierpień 1980) z grupą kolegów klubowych pojechaliśmy do miejscowości Albena w Bułgarii. Tam zdobyłem drugą normę na MM, mając 41 lat. I miejsce zajął Arszak Petrosjan, zaś II-III miejsce podzielił ze mną austriacki mistrz międzynarodowy Georg Danner. Pamiętam jak podczas turnieju Romek Grąbczewski nadsłuchiwał przez radio, co słychać w Warszawie. A działo się wiele. Protesty społeczeństwa w centrum stolicy, szybki wzrost znaczenia Solidarności…  Partia poniżej miała decydujące znaczenie w walce o normę mm (znowu ta 13 runda!):

Obrona sycylijska

Andrzej Adamski – Gűnter Mőhring

Albena 1980

 

1.e4 c5 2.c3 d5 3.exd5 Hxd5 4.d4 e6 5.Sf3 Sf6 6.Gd3 Ge7 7.0–0 cxd4 8.cxd4 Sc6 9.Sc3 Hd6 10.Gg5!

Ten ruch, produkt moich domowych analiz, jest wstępem do agresywnego ustawienia białych.

10…0–0 11.Hd2! Wd8 12.Wad1! g6

Czarne umacniają, czy osłabiają pozycję swojego króla?

13.Gb5!

Byłem bardzo dumny z tego ruchu. Goniec spełnił swoją misję oddziałując na skrzydło królewskie i wywołując jego osłabienie. Teraz przeszedł tam, gdzie wymaga potrzeba chwili.

13…a6?

W 13. (!) ruchu czarne popełniają poważną niedokładność. Lepsze było 13…Gd7 14. Wfe1 a6.

14.Gxc6 bxc6

Również 14…Hxc6 15.Wfe1 Hd6 16.h4!? Sd5 17.Sxd5 Ge7xg5 18.hxg5 exd4 19.Se5 dawało białym przewagę

15.Se5

Przewaga białych jest już wyraźna.

15…Sd5 16.Gxe7 Sxe7 17.Se4 Hc7 18.Hh6

Można było grać pozycyjnie18.Wc1, ale bezpośredni atak na króla zawsze jest nęcący.

18…Sd5 19.Wc1 Gb7

Po 19…f6 20.Sxc6 Wf8 21.Wc5 Gb7 22.Wfc1 białe mogą być dobrej myśli.

20.Sg5 Sf6 21.Wfd1

Wystarczające było 21.Sexf7!

21…Wd5 22.Wd3

Najlepsze!

22…Wad8

Być może więcej szans dawała aktywizacja poprzez 22…c5.

23.Sexf7 Wxd4?

 24.Wxd4?

W niedoczasie białe rewanżują się błędem. Po 24.Sxe6! Hxf7 25.Sxd8! był koniec. Nie zauważyłem, że po 24…Wdxd3 (z groźbą mata na d1) nastąpi 25.Hg7 mat!

24…Wxd4 25.Sxe6 Hxf7 26.Sxd4

Końcówka jest łatwo wygrana, ale szkoda utraconej szansy…

26…c5 27.Sf3

Prostsze było 27.Wxc5 Hxa2 28.He3.

27…Hxa2 28.Hd2 Gxf3 29.gxf3 c4 30.Hd8+ Kf7 31.We1 g5 32.Hd4 Hb3 33.We3 Hc2 34.Wc3 Hxb2 35.Hxc4+ Kg6 36.Hd3+ Kh6 37.Wc6 Kg7 38.Hf5 Hd4 39.Wxa6 Hc3 40.Wa7+ Kh6 41.Wf7 i czarne poddały się (1–0).

W tym samym roku na kongresie FIDE przyznano mi upragniony tytuł! Mój ranking skoczył na pułap 2410, co zaowocowało zaproszeniem mnie na silny turniej w Bukareszcie. Zbyt silny. Po takim doświadczeniu powinienem był być może zrezygnować z dalszego wyczynu, jak to uczynił Władysław Schinzel, który krótko po zdobyciu tytułu mistrza międzynarodowego uznał, że to szczyt jego możliwości i dalsza gra nie ma sensu. Ja jednak zbyt kochałem szachy… Zresztą jedną z partii rozegranych w Bukareszcie mogę się pochwalić.

Gambit sycylijski

Andrzej Adamski – Uwe Bőnsch

Bukareszt 1981

1.e4 c5 2.Sf3 d6 3.b4 cxb4 4.d4 d5?

Dwa ruchy tym samym pionkiem? Coś musiało się mojemu przeciwnikowi pomylić, zapewne z wariantem 1.e4 c5 2.b4 cxb4 3.d4 d5!

5.exd5 Hxd5?

Dlaczego nie 5…Sf6?

6.c4! bxc3 7.Sxc3 Hd8

Lub 7…Ha5 8.Gd2 Sf6 9.Gc4 e6 10.Sd5 Hd8 11.Sxf6+ gxf6 12.0–0 Sc6 13.We1 ze świetną grą białych.

8.Gc4 e6 9.0–0 Sf6 10.d5! Ge7 11.Hb3 Hb6?

Początek kłopotów, po 11…exd5 byłoby łatwiej walczyć o remis. Ale może czarne myślały o czymś więcej?

12.Gb5+ Kf8

Lub 12…Gd7 13.Ge3 Gc5 14.dxe6 fxe6 15.Gxc5 Hxc5 16.Hxe6+ Kf8 17.Hb3 itd.

13.Ge3 Hd6

14.Gc4

Warto było podtrzymać presję na oponenta przez 14. Wfd1! Nie wolno bowiem 14…Hb4?? wobec 15.d6! Inne posunięcia też nie obiecują czarnym niczego dobrego. Szkoda stracić taką możliwość. Ale w Bukareszcie byłem w słabej formie…

14…Hb4

Po tym ruchu następuje wymiana hetmanów i nacisk białych słabnie.

15.dxe6 Hxb3 16.axb3 Gxe6 17.Gxe6 fxe6 18.Gxa7 Sfd7?

Proste 18…Sc6 19.Ge3 We8 20.Wa4 e5 21.Sb5 Kf7 było lepsze.

19.Se4 Sa6 20.Ge3 Gf6 21.Wac1

Lub 21.Wa2 Ke7 22.Gf4 e5 23.Ge3 Sb4 24.Wd2 Sc6 25.Wfd1 Whd8 26.g4 h6 itd.

21…Ke7 22.Gf4 e5 23.Ge3 Whc8 24.Sfd2 b5 25.Sb1 Sb4 26.Sbc3 Wcb8 27.Wfd1 Wa3 28.Sc5 Sf8 29.Wa1 Wxa1 30.Wxa1 Sc6 i czarnym spadła chorągiewka podczas wykonywania ostatniego ruchu (1–0). Czyżby kontrola była po 30 posunięciach? Pamiętam tylko, że mój przeciwnik był totalnie wymęczony tą partią.

Wrócę jednak do turnieju w Albenie. Uzyskałem tam znaczną nagrodę pieniężną. Komplikacje dewizowe typowe dla tamtych czasów podsunęły mi myśl, aby całą nagrodę pozostawić u działaczy z Tołbuchina – organizatorów turnieju. Regularnie bowiem, poczynając od 1973 roku, przyjeżdżałem wraz z całą rodziną na ciepłe bułgarskie wybrzeże. Pozostawienie pieniędzy na miejscu do kolejnych mych wakacyjnych odwiedzin wydawało się najprostsze. Życie jednak płata figle. W roku 1981 w Polsce panował jeszcze stan przed-wojenny, ale czujna Bułgaria już niechętnie widziała skażonych ideami solidarnościowymi „degeneratów” z Polski. Turystom indywidualnym zamknięto szlaban! Z trudem udało mi się zapisać moją rodzinę na zorganizowaną wycieczkę (na szczęście takie jeszcze były wpuszczane) do Bałcziku. Chyba pomogła nam w tym moja rzutka matka, która z racji częstych wyjazdów grupowych za granicę miała dobre koneksje w turystycznych biurach. Bułgarscy działacze oddali mi pieniądze co do stotinki. Tym niemniej był to nasz ostatni wyjazd na wakacje do Bułgarii. Szkoda…

W tym samym 1981 roku zmarł Stanisław Gawlikowski. W swoich notatkach mam zapisane: urodził się w 1920 roku, żył lat 61, wicemistrz Polski z 1948 roku, mój kolega klubowy z „Polonii” i „Legionu”, wybitny działacz, dziennikarz i pisarz szachowy, pracownik redakcji miesięcznika „Szachy”; miał mi za złe, że podjąłem w „Szachach” pracę. Dalej w swoich notatkach mogę przeczytać:

– wprowadzenie (13 grudnia 1981) przez W. Jaruzelskiego stanu wojennego;

– wojna o Falklandy pomiędzy Wielką Brytanią i Argentyną.

Stan wojenny, jak pamiętamy, był dość przygnębiający. Znalazłem wtedy dobry sposób na to, aby zapomnieć nieco o otaczającej nas rzeczywistości. Zapisałem się w Empiku na intensywny kurs języka angielskiego. Zajęcia odbywały się w budynku przy ulicy Foksal. Nauka angielskiego, trzy razy w tygodniu po 3 godziny, to przyzwoita porcja wiedzy, która pozwoliła mi po zakończeniu kursu w miarę swobodnie rozmawiać w tym języku. To był dobry kapitał na przyszłość. Przy okazji zmuszony zostałem do częstego bywania na Foksal. A przecież tam mieścił się klub „Polonia”, gdzie rozpocząłem na serio przygodę z szachami. Łza się w oku kręci!

Teraz czas sięgnąć pamięcią do moich wizyt w Chorwacji. Składają się na to moje kontakty z klubem w Koprivnicy i mecz w Splicie. Koprivnica była jak wyciągnięta bratnia ręka w ciężkiej chwili, jaką przeżywał nasz kraj. Fabryka butów, zakłady produkujące dodatek do zupy „Vegetę”. Pamiętam zachwyt moich dzieci, kiedy ujrzały czekoladę, pomarańcze i cytryny wyłaniające się z moich waliz! Split był moim wielkim przeżyciem „turystycznym” i sukcesem przy szachownicy. Przyjechałem wraz z bratem (być może częściowo było to wynikiem polityki naszej matki, która nakłoniła brata, aby postarał się o zaproszenie i dla mnie) wczesną wiosną (marzec), kiedy przyroda w tym pięknym śródziemnomorskim mieście była już w pełnym rozkwicie. Było fantastycznie! Był to także szok mentalny: wyjechaliśmy z kraju, gdzie wszystkie myśli koncentrowały się wokół stanu wojennego zafundowanego nam przez Jaruzelskiego oraz biedy męczącej społeczeństwo, by nagle znaleźć się w normalnym świecie. „Stan wojenny, co to takiego?” – wiele osób nic nie wiedziało o naszej rzeczywistości! Jak to możliwe? Zazdrościliśmy im tej normalności. O losie! Któż mógł bowiem przewidzieć, że za parę lat kraj ten zamieni się w prawdziwe wojenne piekło.

Zająłem się jeszcze trochę czymś innym, a mianowicie pracą w Polskim Związku Szachowym. Miałem już pewien staż w pracy w Związku, gdyż 6 lat wcześniej współpracowałem z Januszem Szuksztą w dziale sportowym. Rozbawiła mnie wówczas jego dyrektywa, by dowolny wpływający do Związku dokument lub list pozbawiony daty wyrzucać do kosza! W ramach tych obowiązków w roku 1975 jako kapitan sportowy „załapałem się” na wyjazd do Helsinek na mecz drużyny narodowej z Finlandią. Pobyt był bardzo udany, wynik meczu zadowalający. Oto cytat z mojego sprawozdania z tej wyprawy w miesięczniku „Szachy”:

Gospodarze (…) starali się przyjąć nas jak najgościnniej. Do niewątpliwych atrakcji należało zapoznanie nas z różnorodnością form nowoczesnej fińskiej architektury. W przepięknych dzielnicach – Olari, Tapiola – marzy się mieszkać każdemu. Niektórzy z nas – autor należy do tych szczęśliwców – doświadczyli uroków fińskiej sauny. W powrotnej drodze atrakcji dostarczył nam również Bałtyk, pragnąc zapewne by mocniej wryła nam się w pamięć wizyta u jego córki – jak nazywają Finowie swoją stolicę. Sztorm trwający przez całą 30-godzinną podróż zmusił połowę członków naszej drużyny do przebywania w pozycji horyzontalnej i pozbawił ich doznań kulinarnych”.

Nie muszę dodawać, że pozostali dogadzali swemu podniebieniu w dwójnasób. I ja wśród nich byłem i winko piłem…

Mniej udany był dwa lata później mój udział w małym turnieju w Zamardi nad Balatonem. Zostałem tam obarczony obowiązkiem kierowania naszą małą ekipą (oprócz mnie grali Zbigniew Szymczak, Andrzej Sydor i Jacek Bielczyk). Nie wiem jak to się stało, ale „posiałem” gdzieś nasze powrotne bilety kolejowe do kraju. Musiałem wezwać na pomoc moją żonę, aby przywiozła niezbędne dewizy, pobrane z naszej rodzinnej puli. Trzeba przyznać, że dowiedziawszy się o moich kłopotach przedstawiciel węgierskiego związku szachowego Josef Tabor (znaliśmy się z turnieju w Dečinie) wynagrodził mi przykrości z tym związane, zapraszając mnie z żoną na kilka dni do swego domu w Budapeszcie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…

Wróćmy do lat 80-tych. Dotychczasowy kapitan sportowy PZSzach dr Andrzej Filipowicz wyjechał na kontrakt do Kuwejtu, gdzie miał trenować miejscową czołówkę szachistów. Ktoś musiał go zastąpić i sekretarz generalny Związku Jan Eberle zaprosił mnie do współpracy. Praca była interesująca i dodatkowo dawała możliwości wyjazdów za granicę. W czasach stanu wojennego, przy pustych półkach w polskich sklepach, każdy wyjazd zagraniczny był rarytasem. Największą moją zdobyczą okazały się kontakty międzynarodowe. Podczas Igrzysk Polonijnych na bielańskiej AWF w roku 1984 poznałem ekipę z Belgii. Ginter Maseyczik, Jean Simons i junior Martin Ahn okazali się przemiłymi kompanami. Odegrali oni wielką rolę w moim życiu. Najpierw zaprosili drużynę mojego klubu „Maraton” na wizytę sportowo-turystyczną do ich rodzinnego miasteczka Kelmis, 10 km od Aachen (Akwizgranu). Dzięki nim Belgia otworzyła się przede mną. Indywidualne zaproszenia na turniej w Virton, w Deurne (dzielnica Antwerpii), czy wielki turniej w Ostendzie – to były świetne kontakty.

Dzięki wsparciu moich belgijskich przyjaciół przez wiele kolejnych lat, poczynając od roku 1984, mogłem uczestniczyć w wielkich turniejach organizowanych w belgijskiej Ostendzie, a mających bardzo starą tradycję. Rozgrywane one były w ostatniej dekadzie września, tuż przed początkiem moich zajęć dydaktycznych na Politechnice Warszawskiej. Lokalizacja sali gry w eleganckim kasynie, położonym przy pięknym bulwarze nadmorskim, pozwalała podziwiać zmieniające się – w zależności od pogody – morze. Były to jedne z najwspanialszych doznań mojego życia.

Na jednym z tych turniejów rozegrałem interesującą partię z amerykańskim arcymistrzem Edmarem Mednisem. Po zaciekłej walce i wyjściu z ostrego niedoczasu mój przeciwnik zaproponował mi remis uważając, że żadna ze stron nie ma zbyt wielu szans na przechylenie szali na swoją stronę. Trochę z przekory odrzuciłem propozycję, próbowałem wygrać remisową acz wielce skomplikowaną końcówkę, aż wreszcie pogubiłem się i w końcu przegrałem.

Z rozrzewnieniem wspominam mój pierwszy turniej w Ostendzie. Poznałem tam głównego organizatora turnieju Germaina Lamote, jego żonę Suzane i resztę ich licznej rodziny. Byli to ludzie wrażliwi na losy Polski i Polaków. Zaprosili mnie do swego domu i przez wiele lat zapewniali dach nad głową i wyżywienie!

Tam też poznałem Jaszę Mureja. Można by o nim rzec, że Jasza to Żyd – wieczny tułacz. Wychowanek radzieckiej szkoły szachowej, próbujący szczęścia w Ziemi Wybranej, w końcu wybrał Francję. Opowiadał mi o epizodzie podczas jego służby w armii izraelskiej. Grupa palestyńskich bojowników (awanturników?) obrzuciła kamieniami szyk jego ugrupowania i jeden pocisk trafił Jaszę w kolano. Mieszkaliśmy obaj w luksusowym hotelu Thermae Palace i chodziliśmy na wspólne spacery (jeszcze narzekał na bolące kolano), czasami nawet prosiłem go o wspólną analizę. Pamiętam pewne zabawne zdarzenie. Wyjeżdżając na turniej zostałem zaopatrzony przez żonę w pokaźny blok żółtego sera. Gdy pewnego dnia chciałem go wyrzucić, bo sądziłem, że nie jest zupełnie świeży, Jasza zarekwirował mi blok mówiąc z oburzeniem: „Jak można wyrzucać taki dobry ser!”. Najwyraźniej Jasza był o wiele bardziej doświadczonym i praktycznym człowiekiem niż ja.

W międzyczasie udało mi się „zaliczyć” wielki turniej otwarty w Perpignan na południu Francji. Historia mego udziału w tym turnieju była przezabawna sans aucun dute (fr. – bez żadnych wątpliwości). W 1984 byłem kapitanem sportowym PZSzach, zastępując Andrzeja Filipowicza, który wciąż przebywał na kontrakcie trenerskim w Kuwejcie. Pewnego razu po przyjściu do siedziby związku przy ul. Czerniakowskiej znalazłem wśród korespondencji list z dalekiej Francji. Jego treść była lekko szokująca. Organizowano w Perpignan duży turniej typu open i sugerowano chęć zaproszenia około 30 polskich szachistów wymienionych z nazwiska. To naprawdę było emocjonujące! Niestety po pewnym czasie zredukowano tę liczbę do jednej osoby. Wybrańcem został Romuald Grąbczewski, któremu ciocia, znająca dobrze język francuski, pomogła napisać list do organizatorów. Niestety pomimo moich gorących zachęt Roman nie zdecydował się na wyjazd. Cóż było robić, pojechałem sam zamiast niego. Ale widać, że obcych języków warto się uczyć. Być może ta konkluzja, jak i fakt, że zapragnąłem dorównać mojej żonie, sprawił, iż zacząłem dokształcać się w języku francuskim, ale moje 45 lat nie było czynnikiem sprzyjającym.

W 1984 latem zagrałem w „Berliner Sommer” – tradycyjnym turnieju w Berlinie Zachodnim. W samolocie spotkałem mojego szefa z redakcji miesięcznika „Szachy” Władysława Litmanowicza, który leciał na ten sam turniej. Na lotnisku w Berlinie czekał na Władka jego znajomy Harald Lieb pracujący przy organizacji turnieju, sam niezły szachista. Koniec końców zaprosił nas obu pod swój dach (er nahm uns unter sein Dach, so wir waren unter  Dach und Fach). Przeżywaliśmy czas turnieju razem. Gospodarz zawiózł nas na stadion olimpijski, gdzie przypomniały mi się zwycięstwa amerykańskiego Murzyna Jessie Owensa w 1936 roku i reakcję Hitlera na tę brzydką niespodziankę („gorsza rasa zwycięża?”). Zwiedzaliśmy razem Muzeum w Dahlem, gdzie zachwycaliśmy się słynnym dziełem Petera Breughla – Hundert Sprichwőrte. Oglądaliśmy Nefretete w Muzeum Egipskim w dzielnicy Charlottenburg. Graliśmy razem w ruletkę w kasynie. Było fajnie. Das war fein Zeit. Berlin tut Gut! Z turnieju w Berlinie została w moich notatkach zabawna miniatura.

Obrona sycylijska

Andrzej Adamski – Frank Hegeler  (Delmenhorst, 2112)

Berlin 1984

 1.e2-e4 c7-c5 2.c2-c3 d7-d5 3.e4xd5 Hd8xd5 4.d2-d4 Sb8-c6 5.Sg1-f3 Gc8-g4 6.Gf1-e2 0–0–0 7.0–0 c5xd4

Lub 7…e7-e6 8.Gc1-e3 Sg8-f6 9.h2-h3 Gg4-h5 10.Hd1-a4 (możliwe też 10.Wf1-e1) Gf8-e7 11. Wf1-d1 i białe mają nieco swobodniejszą grę.

8.c3xd4 Sc6xd4??

Przegrywający błąd. Po 8…Sg8-f6 gra jest prawie równa.

9.Sf3xd4 Gg4xe2 10.Hd1xe2 Hd5xd4 11.Gc1-e3

Czarne zdobyły pionka, ale ich pozycja jest niemożliwa do obrony.

11…Hd4-d3??

Przegrywa natychmiast. Ale i po innych odejściach hetmana obnażona pozycja czarnego króla decyduje o wyniku partii.

12.Wf1–c1+ i czarne poddały się, gdyż tracą hetmana (1–0).

W tym czasie odbyłem też wyprawę na północ Europy. Mój przyjaciel Romuald Grzelak namówił mnie na udział w tradycyjnym turnieju Rilton Cup w Sztokholmie na przełomie roku 1984/5. Pamiętam, że pewnego dnia organizatorzy zaprosili uczestników turnieju do zmierzenia się z silnie grającym komputerem. Kilku moich kolegów – mistrzów międzynarodowych – zdążyło już przegrać! Ku zdziwieniu inicjatorów pokazu udało mi się ograć komputer, gdyż ten, zwabiony możliwością zdobycia wieży na przeciwnym skrzydle, nie docenił moich możliwości ataku i dostał mata.

Sam turniej miał dla mnie dramatyczny przebieg. Na dwie rundy przed końcem byłem samodzielnym liderem z przewagą całego punktu nad grupą pościgową. Marzyła mi się pierwsza nagroda, około 2 tysiące dolarów, co na owe czasy odpowiadało wynagrodzeniu za 80 miesięcy mojej pracy na Politechnice na stanowisku adiunkta! Moje emocje sięgały szczytu. Niestety dwie ostatnie partie przegrałem. Może w obliczu tej fortuny spaliłem się psychicznie przed walką?

Inne wspomnienie stamtąd to wyprawa do ośrodka szkolenia pilotów, gdzie wraz z kolegami próbowaliśmy odbyć symulowany lot między paryskimi lotniskami Orly i de Gaulle. Pamiętam, że gdy nie udało mi się wyrównać lotu i „lądowałem” z przechylonym na bok samolotem, rozległy się okrzyki przerażenia (!) moich kolegów. Tak było!

Turnieje te odbywają się na przełomie roku. Wraz z Grzelakiem zostaliśmy zaproszeni na sylwestrowy wieczór do byłego zawodnika „Legionu” Konstantego Kaiszauriego, który wyemigrował do Szwecji. Był to bardzo miły wieczór. Po latach w 2008 roku odwiedzając wraz z żoną Skandynawię miałem nadzieję spotkać go znowu. Niestety los rzucił go na ten czas do Gruzji – rodzinnego kraju jego ojca. Na szczęście mieliśmy okazję poznać się z jego synem Michałem, który uprzejmie zaofiarował się oprowadzić nas po mieście.

W roku 1990 udałem się na mój pierwszy turniej w Haarlem (leży między Amsterdamem, lotniskiem Shiphol i Beverwijk). Znalazłem się tam dopiero po przezwyciężeniu zaciętego oporu ugrupowania „lubelsko – Wach’owskiego” (w czasach minionych każdy wyjazd za granicę był wielkim osiągnięciem, nie dziwota zatem, że każdy kontakt klubowy lub indywidualny był zazdrośnie chroniony i robiono wiele, aby „obcy-rodacy” nie uszczuplili z trudem zdobytych „zagranicznych dominiów”) i przez kilka lat uczestniczyłem w turniejach, które przez lata organizował mijnheer Robert Mol – sam zagorzały szachista, ale i radny miasta.

Moje klubowe kontakty w Polsce wygasły w sposób naturalny, gdyż po upadku rządów komunistycznych klub „Maraton” przestał po pewnym czasie istnieć z przyczyn finansowych. Niezależnie od tego zainteresowały się mną kluby w Belgii – w Izegem i w Niemczech – w Iserlohn niedaleko od Dortmundu. Grałem w tych klubach dobrych kilka lat – w tym drugim wraz z bratem Janem. Częste podróże różnymi środkami transportu (samolot, pociąg, autobus, czy wreszcie własnymi kolejnymi autami) spowodowały, że na długo przed naszym przystąpieniem do Unii Europejskiej miałem wraz z moją rodziną objeżdżoną całą zachodnią Europę (również turystycznie). Tak więc szachom zawdzięczam dużo – zapoznały mnie z zachodnią cywilizacją.

Żyjąc zbyt intensywnie i nie poświęcając dostatecznie dużo czasu na sport i relaks doprowadziłem swój organizm do choroby wieńcowej. W 1996 roku spowodowało to potężny zawał serca, który wyłączył z pracy przednią ścianę mego serca. W ramach rehabilitacji zacząłem grać regularnie dwa razy w tygodniu przez godzinę w siatkówkę. To był dobry pomysł. Nadal grałem w szachy, ale starałem się bardziej oszczędzać. Grałem w mniejszych turniejach – w Geraardsbergen, Sas van Gent, Haarlem. W roku 1999 odniosłem sukces wygrywając turniej w Geerardsbergen. Organizatorzy śmiali się mówiąc, że przeżywam drugą młodość.

A teraz parę słów o Piotrku Kaimie. Znamy się z Piotrkiem od lat. Uczestniczyliśmy razem w 1989 roku w półfinale indywidualnych mistrzostw Polski w słynnych – dla szachistów – Lubniewicach pod Gorzowem Wielkopolskim. Piotrek miał wtedy 16 lat, był wielką nadzieją „Legionu” i na zawody przyjechał z troskliwą mamą. Zarówno Piotrek jak i jego mama „wpadli mi w oko” i prowadziłem z nimi niekończące się rozmowy na wszelkie możliwe tematy podczas dłużących się rund. Pamiętam, że odniosłem wtedy w Lubniewicach wielki sukces (niestety, pozaszachowy), uzbierałem bowiem olbrzymią ilość grzybów, co moją żonę ucieszyło bardziej, jak sądzę, niż gdybym zakwalifikował się do finału!

Od niedawna spotykamy się z Piotrem w nowym klubie szachowym mieszczącym się w dawnym, przedwojennym jeszcze gmachu YMCA (Young Men’s Christian Association – międzynarodowa organizacja młodzieżowa, w Polsce działająca w latach 1923-1949). W tym gmachu przed ponad 50 laty miałem pierwszy poważniejszy kontakt z szachami, wtedy poznałem Janusza Szpotańskiego – mojego przyszłego mentora. W tym samym gmachu mieści się teatr Buffo – dziś namiastka polskiego Broadwayu oraz restauracja „Przy Buffo” prowadzona przez syna Jacka Kuronia. Naprzeciwko jest boczne wejście do eleganckiego hotelu Sheraton. W pobliżu ulica Wiejska ze słynnym barem-kawiarnią przy „Czytelniku”, gdzie znajoma pani Jadzia woła do mnie: „Panie Andrzeju, pański sznycel już czeka!”. Niedaleko jest Sejm, pięknie odrestaurowany kompleks placu Trzech Krzyży, z drugiej zaś strony – na tyłach gmachu YMCA – częściowo oddzielone dolinką – znajdują się dwa piękne, zabytkowe budynki mieszczące Muzeum Ziemi PAN, we wnętrzu których moja wielce sympatyczna i ogólnie lubiana Małżonka, zresztą doktor paleobotaniki, oprowadza i naucza kolejne pokolenia młodzieży i gdzie szlifuje swoje liczne naukowe prace. Anyway, for me it is a very exclusive part of  Warsaw.

Kolejne rundy turniejów w YMCA są rozgrywane są w tygodniowych odstępach, co jest idealnym rozwiązaniem w dobie panującego w Polsce drapieżnego kapitalizmu, gdy nie jest łatwo poświęcić więcej czasu na szachy! Dzięki wysiłkom miejscowego organizatora, pana mgr Marka Prusa, zaliczyłem już sporo turniejów tego typu. Rada starego mistrza: szachiści, doceniajcie wysiłki organizatorów życia szachowego!

Zatem w Warszawie, w nowym stuleciu zacząłem regularnie uczestniczyć w turniejach YMCA, jak mawiam, u pana Marka Prusa. Jeden z tych turniejów przyniósł mi relatywny sukces; po serii niepowodzeń wreszcie udało mi się zagrać dobrze, zająłem 3 miejsce i wypełniłem normę na mistrza krajowego. Pierwszą taką normę wypełniłem prawie pół stulecia wcześniej!

Już w pierwszej rundzie spotkałem się z mistrzem międzynarodowym (o czym nie wiedziałem), późniejszym zwycięzcą turnieju (o czym wiedzieć nie mogłem!), ale i zwycięzcą dopiero co ukończonych mistrzostw Warszawy Anno Domini 2007 (o czym dobrze wiedziałem, bo mój brat zajął tam dopiero 4 miejsce).

 Obrona Pirca

Marcin Krysztofiak (2414) – Andrzej Adamski (2214)

Warszawa 2007

YMCA Masters

1.d2-d4 d7-d6 2.Sg1-f3 g7-g6 3.e2-e4 Sg8-f6 4.Sb1-c3 Gf8-g7 5.h2-h3 0–0 6.Gc1-e3 Sb8-c6 7.Gf1-c4 Sf6xe4 8.Sc3xe4 d6-d5 9.Gc4-d3 d5xe4 10.Gd3xe4

10…e7-e5

Bezceremonialne potraktowanie pozycji. Można było subtelniej: 10…Sc6-b4 11.Hd1-d2 (11.c2-c3 Sb4-d5) Sb4-d5 12.Ge3-h6 Sd5-f6 13.Ge4-d3 Gg7xh6 14.Hd1xh6 c7-c5 15.d4xc5 Hd8-a5+ 16.c2-c3 Ha5xc5 17.0-0 Wf8-d8 18.Wa1-d1 Gc8-e6 19 a2-a3 Ge6-d5 20. Sf3-d4 (20.Sf3-g5 Hc5-c6!) z równą grą.

11.Ge4xc6 e5xd4 12.Ge3xd4 b7xc6 13.0–0 Gc8-f5 14.Gd4xg7 Kg8xg7 15.c2-c3

Zdublowane pionki to cena, jaką czarne zapłaciły za pozbycie się debiutowych problemów. Niewykluczone, że grając 15.Sf3-d4 Gf5-e4 16.Wf1-e1 Wf8-e8 białe mogłyby wykorzystać te słabości lepiej, niż w partii.

15…Wa8-b8

16.Hd1–a4?!

Należało grać 16.b2-b3 i czarne muszą się dobrze „nagimnastykować”, aby wyrównać grę.

16…Wb8xb2

Teraz czarne są OK.

17.Ha4xa7 Hd8-f6 18.Ha7-e3

Biały hetman wraca bronić pozycji króla. Po 18.Ha7xc7 nastąpiłoby 18…Gf5xh3.

18…Wf8-d8 19.Sf3-d4 c6-c5 20.Sd4xf5+ Hf6xf5

Ta końcówka ciężkofigurowa musi być remisowa.

21.a2-a4 Wd8-d3 22.He3-e7 Wd3-d7 23.He7-h4 Wd7-d2 24.a4-a5 Wb2-a2 25.a5-a6 Hf5-e6 26.a6-a7 He6-a6 27.Wa1xa2 Wd2xa2 28.Hh4-e4  Ha6xa7 29.He4-e5+ Kg7-g8 30.He5-e8+ i zgodzono się na remis (1/2 : 1/2). Marcin wygrał turniej, drugi był Jan Piński, trzeci byłem ja.

W roku 2008 mojemu synowi Piotrowi, mieszkającemu w Nowym Yorku, urodzili się dwaj chłopcy – bliźniaki. Udaliśmy się wraz z żoną do USA, aby im pomóc w tym trudnym okresie.

Spacer ulicami Nowego Jorku.

Nie oparłem się pokusie zagrania w jednodniowym turnieju czterorundowym tempem po pół godziny na zawodnika. Okazało się, że pozostawiłem w pobitym polu resztę stawki. Nowy York zdobyty!

Mój nieco ponad 2-tygodniowy pobyt w Nowym Jorku to wynik narodzin moich wnuków-bliźniaków, Maxa i Alexa. Spacery z nimi (wożenie wózkiem) przeplatałem zwiedzaniem miasta i …występami szachowymi. Już podczas mojego poprzedniego pobytu w Nowym Jorku przed czterema laty próbowałem zlokalizować miejscowe kluby szachowe, niestety bez większych efektów. Tym razem poszło mi dużo łatwiej. Bez trudu znalazłem w internecie adres słynnego Marshall Chess Club. Odwiedziwszy go dowiedziałem się o odbywających się tam raz na tydzień, w każdy czwartek, małych 4-rundowych turniejach jednodniowych. Postanowiłem w jednym z nich wystartować.

Rezultat na pewno mnie zaskoczył, zostałem jego zwycięzcą. Zwycięstwo to nie przyszło mi łatwo. Po prostu gra moja była dość niepewna. Z kolei na dobór przeciwników nie powinienem narzekać… Oto jedna z moich partii. Była to najtrudniejsza i najmniej pewnie rozegrana przeze mnie partia. Ciekawostką jest, że rozegrałem ją na słynnym stoliku, przy którym młody Robert Fischer grał za pośrednictwem telegrafu z konkurentami uczestniczącymi w turnieju na Kubie.

Obrona sycylijska [B22]

Andrzej Adamski – Oskar L. Maldonado (2200)

New York 2008

 1.e2-e4 c7-c5 2.c2-c3 Sg8-f6 3.e4-e5 Sf6-d5 4.d2-d4 e7-e6 5.Sg1-f3 Sb8-c6?! Nietypowe zagranie. Normalny ruch to 5…c5xd4

6.c3-c4! Sd5-b4

Wbrew pozorom pozycja na diagramie nie jest łatwa. Przy partii nie udało mi się znaleźć właściwego planu gry.

7.d4-d5?!

Z pozoru aktywny ruch, jednak dużo lepsze było 7.d4xc5! Sb8-a6 (7…a7-a5!?) 8.a2-a3 Sa6xc5 9.b2-b4 Sc5-e4 10.Gf1-d3 f7-f5 11.0-0 Gf8-e7 12.Hd1-c2 0-0 13.Gd3xe4 f5xe4 14.Hc2xe4 z wyraźną przewagą białych.

7…e6xd5 8.c4xd5?

Tutaj białe nie znalazły właściwej kontynuacji, konieczne było 8.a2-a3. Po 8…Hd8-a5 9.Sb1-c3 d5-d4 10.a3xb4 Ha5xa1 11.Sc3-d5 białe lekko przeważają.

8…Sc6-d4!

Słabsze jest 8…Hd8-a5!? 9.Sb1-c3 Sc6-d4 10.Gf1-d3 z wyrównana grą.

9.Sf3xd4 c5xd4 10.Gf1-c4

Białe miały dość trudne zadanie. Najlepsze było 10.Gf1-e2!? Hd8-a5 (nieco słabsze jest 10…Gf8-c5 11.Hd1-b3) 11.0-0 d4-d3 12.Ge2xd3 Ha5xd5 13.Gd3-e2 Hd5xd1 14.Ge2xd1 d7-d6 15.e5xd6 Gf8xd6 16.Wf1-e1+ Gc8-e6 17.Gd1-a4+ Sb4-c6 18.Sb1-c3 z równą grą.

10…Hd8-c7! 11.Sb1-a3 Hc7:e5+ 12.Ke1-f1

Białe ciągle chcą walczyć o coś więcej niż remis, zaś po 12.Hd1-e2 He5xe2+ 13.Ke1xe2 takiej szansy nie widać.

12…Sb4xd5?

Słaba odpowiedź.  Silniejsze było 12…Gf8-c5!? (dobre jest też 12…Gf8-e7) 13.Gc1-d2 0–0 14.Sa3-b5 a7-a6 15.Gd2xb4 Gc5xb4 16.Hd1xd4 Wf8-e8 17.Hd4xe5 We8xe5 18.Sb5-c3 b7-b5 19.Gc4-b3 Gc8-b7 20.Wa1-e1 Wa8-e8 21.We1xe5 We8xe5 22.a2-a3 Gb4xc3 23.b2xc3 Gb7xd5 z przewagą pionka u czarnych

13.Hd1-b3?!

Silniejsze jest 13.Hd1-f3! Gf8xa3 14.Gc4xd5.

13…Gf8xa3?!

Odejście skoczkiem było lepsze: 13…Sd5-f6 14.Gc4xf7+ Ke8-e7! 15.Gf7-c4 d7-d5 16.Gc4-d3 Ke7-f7 z przewagą czarnych.

14.Gc4xd5 0–0??

Impulsywnie zagrane. Po odejściu gońca: 14…Ga3-c5 15.Gd5xf7+ Ke8-d8 16.h2-h4 b7-b6 17.Hb3-f3 Gc8-a6+ 18.Kf1-g1 Wa8-c8 19.Wa1-e1 He5-d6 czarne stałyby wyraźnie lepiej.

15.b2xa3 b7-b6 16.Gc1-d2 Gc8-a6+ 17.Kf1-g1 Wf8-c8 18.Gd2-b4 d4-d3 19.Wa1-e1 He5-g5 20.h2-h3 i czarne wkrótce zmuszone były podpisać kapitulację (1–0).

 

Mój syn Piotr wraz z rodziną mieszka w apartamencie znajdującym się w dużym, nowoczesnym, niedawno zbudowanym budynku posiadającym recepcję w hallu, a w podziemiu pralnię, siłownię i oczywiście garaż. Dom znajduje się w tzw. „dobrym punkcie”, bo do stacji metra jest tylko 50 metrów, ale z drugiej strony dzielnica nazywa się Harlem i jest zamieszkała prawie wyłącznie przez Murzynów!

Dla mnie ważne było, że tuż za wejściem do metra ciągnął się szeroki pas parku, zaś w nim o przecznicę dalej znajdowały się stoliki z krzesełkami okupowanymi w pogodne dni przez szachistów. Często zachodziłem tam, aby pokibicować lub wziąć czynny udział w grze. Gracze byli bardzo sympatyczni, a poziom partii, głównie blitzów, całkiem dobry. Oto jedna z moich gier:

Obrona francuska

Andrzej Adamski – Murzyn z Parku [C15]

Harlem 2008

 1.e4 e6 2.d4 d5 3.Sc3 Gb4 4.Sge2 dxe4 5.a3 Gxc3+ 6.Sxc3 f5

Z tym wariantem mam miłe wspomnienia, kiedyś ograłem w nim Rafała Marszałka. Mniej miłe dla białych jest 6…Sc6 7.Gb5 Sge7 itd. Ciekawy i zabawny jest wariant 6…Sc6 7.d5 exd5 8.Hxd5 Ge6 9.Hxe4 Sf6 10.Hf4 Sd5 11.Hg3 Sxc3 12.Hxc3 Hd5 13.Ge3 0–0–0 14.f3 Whe8 15.Kf2 Gf5 16.Gc4 Wxe3 17.Kxe3 Hc5+ 18.Ke2 Sd4+ 19.Kf1 i białe są OK!

7.f3

Ruch blitzowy, właściwsze jest 7.Gf4. Dalej może nastąpić 7…Sf6 8.Hd2 (8.Gc4) 0–0 9.0–0–0 Sc6 10.Ge2 b6 11.h4 Wf7 12.d5 Sxd5 13.Sxd5 Hxd5 14.Hxd5 exd5 15.Wxd5 Ge6 16.Wdd1 z wyrównaną grą.

7…exf3 8.Hxf3 Sf6 (8…Hxd4 9.Ge3) 9.Gg5?! (9. Ge3!) a6?

Strata tempa. Po 9…Hxd4 czarne są OK

10.0–0–0 0–0 11.Gc4 He7

Lepsze było 11…h6 lub 11…Hd6, ale białe już wyraźnie przeważają.

12.Whe1 Kh8

Lepiej było przyznać się do błędu grając 12…Hd6.

 13.Sd5

Wygrywało łatwo także 13. Gxe6 lub 13. Hxf5.

13… Hd7 14.Gxf6 exd5 15.We7 Hxe7 16.Gxe7 We8 17.Hxd5 i czarne poddały się (1:0).

Obserwowałem grę mojego czarnoskórego przeciwnika z parku; reprezentował całkiem dobry poziom w blitzach. Jak sądzę, w tej grze udało mi się go oszołomić moim 7.f3!

Z tą miłą kobietą na zdjęciu przegrałem blitza!

I na tym wypada mi skończyć. Skończyłem właśnie 71 lat. Obawiam się, że moje dalsze występy szachowe będą miały miejsce właśnie na ławkach w parku, albo w Sopocie, na molo lub na „Monciaku”, gdzie w oryginalnym stroju reklamuje swoje usługi szachowy mistrz Nowak z Tczewa/Torunia, tępiony zresztą przez bezduszne sopockie służby miejskie.

Pojedynek Adamski – Nowak w Sopocie wzbudził duże zainteresowanie kibiców.

Gwoli prawdy – po powrocie z USA wystartowałem w swoim ostatnim turnieju w YMCA. Wygrawszy kilka partii usadowiłem się w czołówce, ale emocje związane z grą zaczęły zaburzać pracę mojego serca. Musiałem wycofać się z turnieju. Obecnie jestem 3 miesiące po operacji serca (by-pass). Czy będę jeszcze grał w szachy? Przyszłość pokaże…

Na razie przerzuciłem się na działalność pisarską. Pisałem już dla miesięcznika Szachy (pamiętam uwagę szefa Litmanowicza po moim pierwszym artykule: panie Andrzeju, proszę pisać krótsze zdania!) i Panoramy szachowej. Razem z Mirosławą Litmanowicz tworzyliśmy w końcu lat 1990. pisemko Mateusz, daj mata. Wreszcie z pomocą Tomasza Lissowskiego (T.L.)napisałem swoją pierwszą książkę Moje fascynacje szachowe wydaną przez wydawnictwo „Penelopa” Jerzego Morasia.

 

Asystentka mistrza Nowaka stosuje rozmaite triki psychologiczne,

by zdekoncentrować rywali swego pryncypała.

 

Wciąż starałem się współpracować analizując partie dla innych książek Miry i T. L. Obecnie próbuję wydać swoją drugą książkę, którą przygotowuję od lat.

Jej roboczy tytuł to „Szachowe dylematy”.


 

To jest przykładowa strona. Różni się ona od postu na blogu, ponieważ pozostanie ona ciągle w jednym miejscu i pokaże się w panelu nawigacyjnym na twojej stronie (w przypadku większości szablonów). Większość osób zaczyna od strony ‚O mnie’ lub ‚O nas’, która przedstawia ich potencjalnym odwiedzającym stronę. Może to być coś takiego:

Cześć! Jestem kurierem na rowerze za dnia, nocą aktorem amatorem, a to jest mój blog. Mieszkam w Gdańsku, mam wspaniałego psa o imieniu Azor i uwielbiam piña coladę. (Oraz to, kiedy łapie mnie deszcz.)

…lub coś bardziej jak to:

Firma XYZ została założona w 1971 roku i od tamtej pory wytwarza najlepszej jakości wijaster na rynku. Zlokalizowana w Pacanowie zatrudnia ponad 2000 osób i jest powodem samego dobrodziejstwa dla lokalnej społeczności.

Jako nowy użytkownik WordPressa, powinieneś odwiedzić swój panel administracyjny, aby skasować tę stronę i stworzyć nowe, dostosowane do Twoich potrzeb strony. Miłej zabawy!